Artykuły

Odnowa w ciele

- Dla większości naszych reżyserów choreografia polega na tym, że wstawią do spektaklu scenę tańca albo inną ruchową sekwencję. To podejście powinno się już dawno moczyć w formalinie - z Martą Ziółek, choreografką i performerką, autorką przedstawienia "Zrób siebie" rozmawia Mike Urbaniak w Wysokich Obcasach.

Jak to się robi?

- Ale co?

No siebie.

- W życiu czy w sztuce?

Zacznijmy od życia.

- Nie będę ściemniać. Misterne budowanie wizerunku to ciężka robota. Zastanawiałam się nawet ostatnio, skąd u mnie ta wizerunkowa obsesja.

I jaka jest odpowiedź?

- Taka, że wszystkiemu winna jest rzeczywistość, w której żyjemy. Dzisiaj tożsamość i ciało są projektami, które trzeba sobie zrobić, wyrzeźbić.

Tendencja do konstruowania własnego ja jest związana z wielkim wstrząsem spowodowanym przez rozwój internetu, a szczególnie mediów społecznościowych. Robienie siebie jest ściśle powiązane z koncepcją, która zakłada, że każdy to potencjalny kreator własnego wizerunku.

Najprostszym przykładem takiego procesu autokreacji jest selfie, ale tak naprawdę autokreacją jest dzisiaj wszystko - nasza fizyczność, ruch, zachowanie. Robimy siebie, stojąc przed lustrem czy siedząc przed ekranem komputera, często nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy.

"Zrób siebie" to tytuł przyjętego entuzjastycznie spektaklu, który zrealizowałaś z grupą tancerzy w Komunie Warszawa. Zaproszono was z nim nawet na Open'era.

- Nie będę ukrywała, że ten sukces nas kompletnie zaskoczył. Wierzyliśmy oczywiście, że robimy coś fajnego, ale przyjęcie "Zrób siebie" jest obłędne.

Spektakl został zainspirowany kampanią reklamową Nike "Make Yourself". Zaangażowano do niej grupę charyzmatycznych kobiet reprezentujących różne środowiska związane z kulturą fizyczną. Była to elita sportsmenek, które osiągnęły spektakularny sukces. Motywem przewodnim kampanii była idea "bycia bardziej", czyli ciężkiej pracy i poświęcenia. To miało pokazać, jak pasja i wysiłek fizyczny pozwalają na osiągnięcie wymarzonego celu.

Interesowało mnie założenie, że integralną częścią obrazu samego siebie jest doświadczenie własnego ciała i jego wyglądu. Tworzenie siebie jest zatem treningiem, cielesnym procesem doskonalenia. Zakłada determinację i internalizację nakazu wpisanego w trening. W model ten wpisany jest paradoks charakterystyczny dla współczesnego fenomenu wolności. Z jednej strony uwodzi się nas hasłem "Jesteście wolne! Możecie być, kimkolwiek chcecie!", a z drugiej - robienie siebie staje się nakazem, poddaniem się kontroli.

Zapraszając do współpracy grupę uzdolnionych artystów, chciałam się zmierzyć z tym paradoksem, z tożsamością traktowaną jako performance, brand, przedmiot spekulacji marketingowych, ale również przestrzeń wolności. W spektaklu bawimy się tożsamością, jednak ją także konstruujemy poprzez trening, stąd każdy z performerów ma imię: Coco, Lordi, High Speed, Glow, Beauty, Angel Dust. Każde imię uruchamia postać, gra z oczekiwaniami, afektywnością i autoekspresją.

A ty kiedy zaczęłaś świadomie robić siebie?

- Kiedy skończyłam cztery lata. Zaczęło się od gier i zabaw domowych i zaprowadziło mnie do teatru. Marzyłam o byciu gwiazdą, a aktorstwo interesowało mnie o tyle, o ile pozwalało na autokreację, na granie z wyobraźnią, na wytwarzanie fikcyjnych światów.

Dużo później dołączyłam do grupy teatralnej w warszawskiej Starej Prochowni i to był przełom. To była grupa, która mocno czerpała z teatru fizycznego. Pracowaliśmy intensywnie, spotykaliśmy się trzy razy w tygodniu. Myślę, że to bardzo wpłynęło na to, jak dzisiaj postrzegam pracę na scenie.

Coś ci tam jednak zaczęło przeszkadzać.

- Dominujący, wręcz autorytarny męski lider - zjawisko typowe dla wielu polskich grup teatralnych. Taki nieudolnie naśladowany Grotowski. Nie do końca się w tym modelu odnajdywałam, dzisiaj go nie znoszę. Odeszłam wtedy z Prochowni i zaczęłam występować w teatrze ulicznym. Śpiewałam i tańczyłam, dużo jeździliśmy po Polsce i za granicę.

Jednocześnie chodziłam na różne warsztaty i takim sposobem trafiłam na taniec współczesny i Grupę Trava, którą założyły i prowadziły Anna Jankowska z Polski i Heini Nukari z Finlandii. Kiedy je zobaczyłam na scenie, pomyślałam, że też chcę tworzyć sztukę z mocną kobiecą energią, korzystając - jak dziewczyny - z nieograniczonych zasobów wyobraźni, technik szamańskich, praktyk transowych, pracy ze snami znakomicie przekładanej na pracę z ciałem. Wchodząc coraz głębiej w taniec współczesny, teatr fizyczny, kontakt, improwizację, odkryłam choreografię.

Co to jest kontakt improwizacja?

- To technika tańca polegająca w uproszczeniu na tym, że ruch wytwarza się w kontakcie między ciałami. Forma partnerowania eksplorująca fizyczność, pracę z ciężarem, siłami grawitacji.

A teatr fizyczny?

- Trudno o dobrą definicję. Kiedy myślę o teatrze fizycznym, myślę o Jerzym Grotowskim. To teatr, w którym podstawowym narzędziem jest ciało - gotowe, uważne, bardzo obecne. Dzisiejszy teatr fizyczny korzysta z wielu technik - od jogi przez wschodnie sztuki walki.

Czym teatr fizyczny różni się od teatru tańca?

- To pytanie jest koszmarem dużej grupy młodych tancerzy i choreografów. Cały polski taniec jest ufundowany na teatrze tańca, który wywodzi się z jednej strony od ekspresjonistycznego tańca niemieckiego Mary Wigman, a z drugiej - od Tanztheater Piny Bausch, która zbudowała cały język teatralny, tworząc pewną technikę taneczną. Ale ile można się odwoływać do teatru tańca? On jest archaiczny i oldskulowy w niedobrym znaczeniu tego słowa.

Szanuję Pinę Bausch i uwielbiam Mary Wigman, którą uważam zresztą za moją artystyczną pramatkę. Jednak mam też dzisiaj do tego, co obie robiły, duży dystans, chyba głównie dlatego, że jest to jakaś wystylizowana forma tańca. Ja jestem wychowana już w innej tradycji, która demokratyzuje ciała w ruchu i kwestionuje wirtuozerię jako główne narzędzie ekspresji ruchowej. Teatr tańca zapośrednicza ruch poprzez narrację, a szkoda, by taniec był zawsze ograniczony ścisłą formą i tekstem. Ciało w ruchu ma własny język i moc przekazu.

Z grupą artystów, którzy kształcili się za granicą, domagamy się autonomii, bo współczesna choreografia używa niezliczonej ilości języków, nie musi być związana z teatrem.

Dlaczego nie przepadasz za polskim teatrem?

- Bo zawsze mnie w nim drażnił brak dystansu aktora do postaci, a mnie interesuje taki sposób gry, w który ten dystans jest wpisany, choćby ironicznie. W naszym kraju rzadko widziałam coś podobnego na scenie, a szczególnie na scenie dramatycznej. Druga sprawa to oczywiście fizyczność. Nie oglądałam spektakli, które autentycznie zaprzęgałyby do gry cielesność i wynikający z niej ruch - być może zbyt mało oglądam i coś przegapiłam. A jeśli w teatrze nie ma zgrzytu między osobowością prawdziwą i fikcyjną z jednej strony a ucieleśnianiem i alienacją z drugiej - to przepraszam, ale mnie to nie interesuje.

Żadnej nadziei na horyzoncie?

- To się zaczyna zmieniać. Przykładem niech będzie Anna Karasińska. Pracowałyśmy razem przy spektaklu "Ewelina płacze" w TR Warszawa. To błyskotliwa reżyserka, która rozwija autorski, niezwykle ciekawy język teatralny. Nazwałabym go bliskością z aktorem. Anka wywodzi się ze świata filmu, więc ma też dobre dokumentalne oko. Interesuje ją teatr oszczędny, nazywam go żartobliwie biedateatrem, kompletnie pozbawiony fajerwerków inscenizacyjnych, co jest dla mnie jeszcze ciekawsze, bo stoi w kontrze do moich prac. Ja lubię nadmiar.

Bardzo ciekawa jest także zaczynająca swoją reżyserską drogę Gosia Wdowik, znakomicie poinformowana o tym, co się dzieje w teatrze na Zachodzie, szczególnie w Niemczech, gdzie także pracuje. Jeśli mówimy o teatrze postdramatycznym, to teatr Gosi jest chyba postpostdramatyczny, jest propozycją gry z formą i montażem jako sposobem myślenia umiejscowionym gdzieś między teatrem a sztukami wizualnymi.

Gdzieś w nowym teatrze?

- Jeśli pytasz mnie o teatr Krzysztofa Warlikowskiego, to od razu mówię, że szanuję, ale nie jestem wielką fanką. To już jest teatralna pieśń przeszłości.

Pytam o nurt.

- Za granicą w nowym teatrze nie występuje sztywny podział na reżyserów i choreografów. Wszystko jest ze sobą połączone, sprzężone. Nowy teatr jest intermedialny, eksperymentuje z formą i montażem.

U nas prawie tego nie ma, choć coś się lekko ruszyło. Niektórzy zaczynają rozumieć, że teatr musi być otwarty na ruch, na muzykę, na to, co się dzieje w sztukach wizualnych, ale też na wydarzeniowość, afekt. Warto w tym kontekście wspomnieć o Michale Borczuchu czy Weronice Szczawińskiej - jej "Teren badań: Jeżycjada" jest bardzo ciekawą propozycją teatralną. Nowy teatr uznaje fizyczną pracę z aktorem za tak samo ważną jak praca nad tekstem i nie oznacza to od razu bombastycznej choreografii, bo zbyt dużo ruchu grozi nieraz katastrofą. Choreografia może być silnie obecna w spektaklu i jednocześnie niewidzialna.

Niewidzialna?

- Dla większości naszych reżyserów choreografia polega na tym, że wstawią do spektaklu scenę tańca albo inną ruchową sekwencję. To podejście powinno się już dawno moczyć w formalinie. Choreografia jest integralną częścią spektaklu i może być tworzona w taki sposób, by na przykład wzmocnić lub zredukować to, co robi aktor, nieraz za pomocą mikroruchu.

Ale wróćmy jeszcze do nowego teatru, bo mam jednak problem ze słowami "nowy", "oryginalny", "nowatorski". One nie rezonują. Może "świeży" byłoby lepsze, choć zależy kiedy i dla kogo. Często jest tak, że świeże zaskakuje dopiero po jakimś czasie. Dlatego warto obserwować ścieżki tych artystów, którzy są w cieniu.

Ciebie coś w ogóle zachwyca?

- Jestem bardzo wybrednym i krytycznym widzem. Zwykle mi się nie podoba. Może dlatego, że w teatrze szukam afektów, nie dramatyczności. Już się dramatycznie naprzeżywałam i nie chcę oglądać tych przeżywających wielkie emocje aktorów.

Nie lubię też teatru politycznego w treści, lubię polityczność w formie.

Lubię też na bogato. Interesuje mnie bardzo konkretna obecność na scenie, praca z mocnymi osobowościami, z ich fizyczną konstytucją i energią. Uwielbiam rzeźbić obecność zarówno swoją, jak i innych w bliskim kontakcie ze mną. Uwielbiam nakładać maskę i ją zdejmować, wcielać się i dystansować.

Uwielbiam być na scenie, jestem od niej uzależniona. Ale tworzę też siebie poza nią, zupełnie prywatnie. Performuję poza teatrem i lubię się spotykać z ludźmi, którzy działają podobnie. Nie ma co ukrywać, potrzebuję atencji.

Jak każde artystyczne zjawisko.

- Może i nim jestem, ale posługuję się narzędziami i strategiami, które są obecne w praktykach innych artystów. Nie pojawiłam się znikąd. Jestem choreografką konsumentką. Wybieram to, co najciekawsze w bogatej ofercie, i zaczynam krytyczne przetwarzanie, przyjmuję albo odrzucam. Jestem aktywną graczką, która w przestrzeni kompletnej inwigilacji internetowej i kontroli medialnej znalazła obszar wolności i go wykorzystuje. Jestem nomadką, ale z iPhone'em. Sama, ale w sieci. I szperam w śmietnisku zwanym popkulturą, znajduję tu prawdziwe skarby. Jak w przeboju Justina Biebera "I'll Show You", którego użyłam w spektaklu "TO" zrobionym z Robertem Wasiewiczem i Koriną Kordovą w krakowskiej Cricotece. Połączyłam Biebera z Kantorem, bo dlaczego nie?

***

Marta Ziółek - urodziła się w 1986 r. w Warszawie, jest choreografką i performerką, absolwentką School for New Dance Development w Amsterdamie; uczestniczka europejskiej platformy "Europe in Motion" przeznaczonej dla młodych choreografów, stypendystka The Amsterdam Fund for the Arts; wraz Alexem Baczyńskim-Jenkinsem założyła w Warszawie przestrzeń performatywną KEM. Więcej:martaziolek.wordpress.com

***

Spektakl "Zrób siebie" można zobaczyć 2 lipca na Open'er Festival (godz. 18.15, Beat Stage) oraz 4 września na Scenie Tańca Studio w Warszawie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji