Artykuły

Dokąd zmierza dzisiejszy teatr?

Powojenny teatr był znakomity - pisze Witold Sadowy. Było o nim głośno na świecie. Żyli jeszcze ludzie o wielkich autorytetach. Najwybitniejsi aktorzy, reżyserzy, scenografowie, pedagodzy, dyrektorzy teatrów i intelektualiści. Niepowtarzalne osobowości. To im zawdzięczamy, że teatr polski był wielki.

Żyję długo. Urodziłem się dwa lata po odzyskaniu niepodległości. Przeżyłem kapitalizm, okupację niemiecką i drugą wojnę światową. Doczekałem końca wojny i wyzwolenia. Przeszło 40 lat żyłem w Polsce Ludowej. Rządzonej przez komunistów. Uzależnionej od Wielkiego Brata. Po wojnie kraj był zniszczony. Warszawa leżała w gruzach. Właściwie nie istniała. Władze przystąpiły do odbudowy. Zlikwidowali analfabetyzm. Zapewnili wszystkim pracę, naukę i służbę zdrowia. Odrestaurowali zabytki. Odbudowali Zamek Królewski w Warszawie oraz mnóstwo innych obiektów na terenie Polski. Dbali o kulturę. Nie szczędzili na nią grosza. Artyści byli na piedestale. Cenieni i szanowani. Zostałem wtedy aktorem. Powojenny teatr był znakomity. Było o nim głośno na świecie. Żyli jeszcze ludzie o wielkich autorytetach. Najwybitniejsi aktorzy, reżyserzy, scenografowie, pedagodzy, dyrektorzy teatrów i intelektualiści. Niepowtarzalne osobowości. To im zawdzięczamy, że teatr polski był wielki. Powstawały nowe, interesujące sztuki. Pisali je wysokiej klasy autorzy. Grane były nie tylko w kraju, ale i za granicą. Były tam role dla aktorów. I coś się w nich działo. W Teatrze Dramatycznym odbywały się prapremiery sztuk zachodnich. Między innymi Durrenmatta. Dla spokoju i zamydlenia oczu grywano sztuki radzieckie. Niektóre interesujące. Cieszyły się powodzeniem. A w zamian za nie mogliśmy oglądać najnowsze sztuki zachodnie. Dyrektorzy, choć partyjni, grali polską klasykę. W nieskażonej formie. I choć działała cenzura, wielokrotnie potrafili ją obejść. Kwitło bogate życie kulturalne w muzyce i innych dziedzinach. W druku ukazywały się nasze dzieła narodowe. A także obce. To, co opowiada się dzisiaj młodym ludziom o tamtych "parszywych" czasach, mija się niejednokrotnie z prawdą. Oczywiście, kto się mieszał w politykę, był napiętnowany. A czy dzisiaj nie jest podobnie? Mimo "żelaznej kurtyny" nie byliśmy odcięci od zachodu. Po śmierci Stalina zwiedzałem świat. Poznawałem ludzi i inną kulturę. Odwiedzałem zachodnie teatry. Widziałem ogromną liczbę przedstawień. Mam skalę porównawczą. Pamiętam je do dzisiaj. Te, które oglądam obecnie, szybko ulatują z mojej pamięci.

Życie w socjalizmie nie było proste. Wszystko się zdobywało. A jednak żyliśmy. I dawaliśmy sobie radę. Nie było komórek, laptopów, eleganckich sklepów i tego wszystkiego, co dzisiaj. Byliśmy przyzwoicie ubrani i zadawali szyku. Zaopatrując się w zagraniczne ciuchy na Bazarze Różyckiego. Nie przymieraliśmy głodem. Chodziliśmy do kawiarni i do restauracji. Urządzaliśmy przyjęcia. Spotykaliśmy się z przyjaciółmi. Kochaliśmy się. Balowaliśmy. Jeździliśmy na urlopy. W góry i nad morze. Na wczasy i do sanatoriów. A także do krajów demokracji ludowych. Wyjazdy na zachód nie były takie proste jak dzisiaj. Potrzebne były paszporty i wizy. Trzeba było stać godzinami w kolejce do Biura Paszportowego. A potem po wizy. Często w nocy.

Obracałem się w kręgu ludzi wybitnych. Dużo się od nich nauczyłem. Szanowałem ich. Z niektórymi się przyjaźniłem. Nie ośmieliłbym się podważać ich autorytetów, jak to ma miejsce dzisiaj. Z teatrem rozstałem się w roku 1989. Nie musiałem. Byłem w doskonałej formie, ale wypchnięto mnie na emeryturę. Wbrew mojej woli. W okresie kiedy rozpadał się Związek Radziecki i narodziła "Solidarność". A wraz z nią wolna, niepodległa i kapitalistyczna Polska. Do której od lat wzdychaliśmy. W ciągu ostatnich 27 lat wolności i zmieniających się rządów, gorszych i lepszych, wiecznie się zwalczających, Polska zmieniła się nie do poznania. Stała się pięknym, europejskim krajem. Chwalą nas odwiedzający cudzoziemcy. Należymy do NATO i do Unii Europejskiej. Oby tego wszystkiego nie zniszczyła obecna władza i pamiętała, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje.

Dzisiejszy teatr, który oglądam, zmienił się na gorsze. Obniżył loty. Na całym świecie dzieje się to samo. Nie ma sztuk i autorów z prawdziwego zdarzenia. Takich jak Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Szaniawski czy Sławomir Mrożek. Poziom obecnych jest żenujący. Dorota Masłowska, Paweł Demirski i inni, którzy biorą się za pisanie, nic sobą nie reprezentują. Ich sztuki, jeżeli w ogóle można je nazwać sztukami, to grafomania. Dorwali się do teatru. Okrzyknęli "geniuszami". Nie mają konkurencji. Trafili na odpowiedni grunt. Władze nie znają się na sztuce. Nie chodzą do teatru. Kultura ich nie obchodzi. Mają inne sprawy na głowie. I też dbają o własne interesy. Autorytety nie istnieją. A ci, co mają coś do powiedzenia, są już starzy. Nikt ich nie słucha. Wszyscy myślą tylko o pieniądzach. W każdej dziedzinie liczą się układy i koneksje. Znakomicie się reklamują. Na siłę forsują swoje chore pomysły. To nie znaczy wcale, że podobnych wizji nie było w PRL-u. Owszem, były. A nawet wcześniej. Wszystko się powtarza. Za każdym razem w zmienionej formie. Tylko nie na taką skalę. Dziś w nachalny sposób wmawia się niewyrobionej publiczności, że to, co dawne, niewiele jest warte i że trzeba szukać nowych rozwiązań. Zgoda. Tylko to, co ci nowi proponują, nie ma nic wspólnego z prawdziwą sztuką. To bełkot. A chodząca do teatru publiczność, w większości niewiele z tych przedstawień rozumie. Wstydzi się do tego przyznać ,Inni, którzy myślą i kierują się logiką, protestują. Stąd gwizdy i buczenia w teatrze. Ale "geniusze" trzymają się mocno i powielają swoje pomysły. Na dłużej im jednak tych pomysłów nie starcza. Wierzę, że to się kiedyś skończy. Nie wiem czy za mojego życia.

Nagradzani obecnie i uznawani za czołowych reżyserów Michał Zadara i Radosław Rychcik umieją chodzić koło swoich spraw. Są bardzo płodni. Wciąż o nich głośno. I wciąż są na fali. Moim zdaniem nie są pozbawieni zdolności. Ale nie wielcy. Tylko koniunkturaliści. Bawią się teatrem i eksperymentują. Stwarza się im takie możliwości bez zgody większości Za nasze pieniądze podatników. Protekcja liczyła się zawsze. A dziś jeszcze bardziej. Nie znaczy to wcale, że nie ma u nas ludzi poważnie traktujących teatr. Na wybitnego reżysera wyrósł dziś znakomity aktor Teatru Narodowego Marcin Hycnar. Jego przedstawienia oparte są na intelekcie. A nie na wymyślonych chwilowych i dziwacznych pomysłach. Są klarowne. On nie bierze na warsztat byle czego. Krzysztof Warlikowski i Grzegorz Jarzyna, dawni awangardziści, przycichli. Zestarzeli się. Wypalili. Nie mają nic do powiedzenia. Bazują na sztukach z okresu ich świetności. Wciąż je wznawiają. Ostatnio Krzysztof Warlikowski dostał nowy teatr. Niewiele się w nim dzieje. Grzegorz Jarzyna wciąż czeka na obiecany.

Obecny teatr nie może być taki jak dawniej. Musi być inny. Czasy się zmieniły. Zmieniła się mentalność. Także moja. Świat pędzi naprzód w zaskakującym tempie. Nie zasklepiłem się w przeszłości. Nie do wszystkiego się przyczepiam. Podążam za czasem. Ale to, co proponują mi obecni twórcy, w większości, naprawdę, nie jest do zaakceptowania. I wciąż nie wiem, w jakim kierunku podąża dzisiejszy teatr i jaki on ma być?

Ostatnio byłem na trzech nieudanych przedstawieniach. Pierwsze z nich to "Suplement". "Soplicowo", czyli odwrotność tego słowa owocolipoS. W Teatrze Narodowym. Zrealizowane według pomysłu i w reżyserii Piotra Cieplaka. Po wielkim sukcesie czytania dwunastu ksiąg "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza, przygotował je bez słów. Okazało się kompletnym niewypałem. Tym smutniejszym, że Piotr Cieplak to wybitny reżyser. Zrobił w swoim życiu wiele interesujących przedstawień. Przypomnę chociażby w tym samym teatrze cudowne "Opowieści dla dzieci" Singera. Chodziły na nie tłumy. Natomiast "Soplicowo" jest porażką. Spektakl nudny i męczący. Nie wiadomo dla kogo i po co? Szkoda tylko kosztów i ogromnego wysiłku aktorów. Trwający półtorej godziny. Przestrzeń sceniczna otoczona jest siatką. A w niej kłębiący się tłum kalekich ludzi. W staroświeckich strojach. Przeskakujących starą kanapę. W jedną i w drugą stronę. Tańczących poloneza i oglądających na ekranie fragmenty niemego filmu z 1928 roku "Pan Tadeusz". Twarz aktorki grającej Zosię i wielkiego przedwojennego aktora Stefana Jaracza jako Napoleona. Potem na scenę wjeżdżają dwie ekipy rowerzystów. Zwalczających się wzajemnie. Kręcą się przez kilkanaście minut po scenie. Wśród wykonawców rozpoznajemy wielkiego aktora Jerzego Radziwiłowicza. Ciągnie worek z kobietą. Karmi ją jak psa? Ewę Konstancję-Bułhak górującą nad tłumem i szczekającą na całe towarzystwo. Tłum odpowiada jej szczekaniem. Wszyscy szczekają na wszystkich. Ciągnie się ten spektakl niemiłosiernie. Sceny powtarzają się. W głębi przez kratę obserwują ten cyrk turyści. Fotografują. A grupa muzyków gra na instrumentach. Czy to ma oznaczać naszą rzeczywistość? Nie musimy tego oglądać w teatrze. Oglądamy to w życiu.

Drugi, równie nieudany spektakl, a może nawet jeszcze gorszy, trwający trzy godziny bez przerwy, to XVII-wieczny dramat angielskiego autora Johna Forda noszący tytuł "Szkoda, że jest nierządnicą" w Teatrze Kameralnym, filii Teatru Polskiego. Przeniesiony w realia współczesne przez wybitnego angielskiego reżysera Dana Jemmetta. Wcześniej ten sam reżyser zrealizował w Teatrze Polskim znakomity, choć nie po bożemu "Wieczór trzech króli" Szekspira ze wspaniałą, podwójną rolą Lidii Sadowej (Viola i Sebastian) i nieudaną szekspirowską "Burzą" z Andrzejem Sewerynem. Jeżeli chodzi o sztukę Johna Forda, nie wiem, dlaczego przeniósł ją w realia współczesne? W dodatku do kabaretu? Z piekielnie głośną muzyką rozsadzającą głowę. Oślepiającymi światłami i kłębami dymu. Problemy, jakie są w niej poruszane, to kazirodztwo, miłość homoseksualna i lesbijska oraz sprawy Boga i wiary. To wszystko nadal jest aktualne. Czy przeniesione do kabaretu miało być zabawne? O to chodziło? Nie rozumiem. Aktorzy nie rozmawiają ze sobą, tylko krzyczą. A jak nie wiedzą, co robić, idą do baru, który stanowi część dekoracji i piją alkohol. A ponieważ rzecz dzieje się w kabarecie, a reżyser jest uroczy i czarujący, kocha aktorów, wymyślił każdemu solówkę. Część publiczności wychodzi ostentacyjnie w czasie długiego i trudnego do strawienia przedstawienia. Trzy godziny bez przerwy to koszmar. Sam chciałem wyjść, ale tego nie zrobiłem. Ze względu na Lidkę Sadową, która po urodzeniu syna powróciła na scenę. A także za względu na kolegów. Robią, co mogą, aby ratować siebie i przedstawienie. Ale jest ono nie do uratowania.

Trzecie to klasyczna opera Richarda Wagnera "Tristan i Izolda" w Teatrze Wielkim w reżyserii Mariusza Trelińskiego. I znowu nie wiadomo, po co przeniósł ją do współczesności? Treliński to uwielbia. A ja jestem tradycjonalistą i to mnie drażni. Czytałem, że wygwizdano go wcześniej w Baden-Baden. Obecną wersję, którą oglądamy, a którą w przyszłym sezonie pokaże w New Yorku w Metropolitan Opera i w Pekinie, przerabiał szybko w Warszawie. Jest niewątpliwie człowiekiem utalentowanym, ale się już wypalił i powtarza. Pamiętam jego doskonałe przedstawienie sprzed lat w Teatrze Studio - "Sny" Lautremonta i w Teatrze Wielkim "Madame Butterfly". Wtedy naprawdę mi się podobały. Wszystkie inne, późniejsze jego inscenizacje nie. Przenoszenie wszystkiego, co dawne, na siłę do współczesności jest dla mnie profanacją. Treliński ze swoim nadwornym scenografem Borysem Kudliczką robi to nagminnie. Odziera klasyczne opery z piękna i czasów, w których powstały. Innych. Poza tym nie znoszę, kiedy jest ciemno na scenie. A u nich jest to regułą. Zamykam wtedy oczy i słucham. Ale nie po to idę do opery. Mogę pójść do Filharmonii na wykonanie estradowe. Dawniej światła ustawiał reżyser z głównym elektrykiem. Dziś robi to specjalista zwany reżyserem świateł. Robi to gorzej. Ale dostaje z pewnością duże pieniądze! Jeżeli chodzi o "Tristana i Izoldę" to w porównaniu z koszmarną "Salome", można tę inscenizację oglądać. Zwłaszcza pierwszą część na statku. Tylko znowu, po co w ciemnościach? W dalszej części Treliński się pogubił. Widzimy Tristana na szpitalnym łożu i kawałek łazienki. Obok leżącego Tristana pojawia się chłopiec. Co ma sugerować wspomnienie z przeszłości. W głębi prawie niewidoczna Izolda popełnia samobójstwo. Ostatni akt zrobiony jest z myślą o Ameryce. W zamkniętej sali z flagami widzimy "zmartwychwstałą" Izoldę z kwiatami nad trumną zmarłego Tristana. Z całego tego przedstawienia najlepsza jest orkiestra Opery Narodowej pod batutą Stefana Soltesza. On też zbiera największe brawa po zakończeniu przedstawienia. Wielkie dzieła wagnerowskie wymagają kunsztu i specjalnych głosów. Od tej strony jest niestety nie najlepiej. Partii Tristana nie udźwignął Amerykanin Jay Hunter Morris. O nieciekawej barwie głosu, nieciekawej posturze i kiepskim aktorstwie. Najlepsze są panie Melanie Diener w partii Izoldy i Michaela Selinger jako Brangena. Po drugiej przerwie sala się mocno przerzedziła. Pozostali tylko najwytrwalsi. Prawdziwi znawcy muzyki Wagnera. Pięknej, ale trudnej i nie dla każdego. Przedstawienie trwa cztery godziny. Do ukłonów wyszedł też Mariusz Treliński. Nie witano go entuzjastycznie. Oprócz oklasków było buczenie. Zobaczymy, co nas czeka w nowym sezonie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji