Artykuły

Przemysław Buksiński: Daj widzowi śmiać się mądrze!

- Nie mówi się o improwizacji jako wydarzeniu teatralnym, tylko jako formie pewnego show teatralnego, parateatralnego kabaretu. Do tego myli się te pojęcia. Impro i kabaret to absolutnie co innego - rozmowa z Przemysławem Buksińskim, aktorem, twórcą grup No Potatoes oraz Poławiacze Pereł Improv Teatr.

Luiza Nowak: Z czego wynika popularność impro w naszym mieście?

Przemysław Buksiński: Impro to pewna forma slamu, na poły poetyckiego, dramaturgicznego, literackiego. To forma ludycznego teatru, może nie uliczna, ale oddolna. Ponadto są to spektakle prezentowane za małe pieniądze, ponieważ nie potrzebują dużego nakładu scenograficznego i wielkiej obsługi technicznej. Ludzie chyba potrzebują się śmiać i czuć, że lubią się śmiać. Jest to łatwe, przyjemne i proste i chyba stąd się bierze ta popularność. Trudniej jest sprzedać dramatyczny spektakl improwizowany, który jest długą formą i w której trudniej przykuć uwagę widza. Myślę, że cała ta popularność impro za chwilę będzie się zmieniać, bo każda z grup szuka swojej formuły. To może być forma muzyczna, dramaturgiczna lub tylko krótkie formy improwizacji. Grupy korzystają z doświadczenia trenerów prowadzących warsztaty. Często jednak te propozycje się powielają, tak jak na przykład słynny "Harold", jedna z długich form. Graliśmy go w Lublinie, zanim stał się tak popularny w Polsce. Tendencja w rozwoju impro idzie jednak w stronę teatru. Wszyscy hucznie nazywają się teatrem improwizacji, ale ile jest w tym teatralności, to tylko widz może ocenić.

L.N.: Czyli jest Pan zwolennikiem długich form?

P.B.: Jestem zwolennikiem dłuższych form, bo rozwijają mnie aktorsko. Dają też dużo satysfakcji z tego, jak buduje się na oczach widza historię utkaną z jednej tylko sugestii. Choćby tak, jak to robimy w projekcie "W nowym kinie", który w błyskotliwej formie pokazuje, jak można przenieść film na deski teatralne i ile aktor musi wykonać pracy na żywo przed publicznością, aby po obejrzeniu zaledwie kilku minut krótkiego metrażu zagrać postać wskazaną przez widza.

L.N.: Wyznacza Pan sobie wtedy jakieś granice?

P.B.: Czasami mam ochotę zagrać mocno, pojechać po bandzie w improwizacji, i tak też się zdarza. Tylko trzeba trafić na odpowiedniego widza.

L.N.: Czy to znaczy, że improwizator czuje, że akurat z tą publicznością może sobie na więcej pozwolić?

P.B.: Po kilku minutach jesteś w stanie stwierdzić, że dzisiaj możesz zagrać autentycznie wszystko, nikogo przy tym nie obrażając. Zresztą publiczność sama podaje tematy. Byłaś na pokazach i wiesz, że w większości spektakli sugestie padają od publiczności.

L.N.: Tak, ale miałam też wrażenie, że duża część publiczności dobrze Was zna i wie, czego mniej więcej może się spodziewać.

P.B.: Dlatego zakładając grupę Poławiacze Pereł, postanowiłem, że będziemy jeździć po świecie i występować przed publicznością, która nigdy nie widziała naszych spektakli. Doświadczenie wyjazdu z improwizacją i sprawdzenie się przed nowym widzem jest niesamowicie satysfakcjonujące. Bardzo lubię swojego widza i szanuję go, ale też chciałbym sprawdzić się face to face z widzem, który po raz pierwszy widzi naszą grupę. Wtedy to nie jest eventowa zamknięta impreza, tylko teatr z widownią, która ogląda repertuarowe spektakle. Często się potem zdarza, że po pokazie widzowie mówią: "Świetna historia! Wy to improwizowaliście!?".

L.N.: Niedawno występował Pan z Poławiaczami Pereł we Wrocławiu. Już niedługo jedziecie tam znowu z "Legendami Dawnego Miasta". Jak zostaliście przyjęci w Europejskiej Stolicy Kultury?

P.B.: W większości miast mówią, że mają świetne grupy impro. Pojechaliśmy tam z otwartym sercem, żeby pokazać, czym jest energia lubelskiej improwizacji. Okazało się, że jesteśmy bardzo energetyczni i że czegoś takiego ci ludzie wcześniej nie widzieli. Organizatorzy chyba się nie spodziewali, że jesteśmy w stanie wyjść na scenę i otrzymać oklaski na stojąco. To jest naszym sukcesem, że mimo wszystko doświadczenie sceniczne i teatralne staje się tyglem dla nowej formuły, która się tworzy i nazywa się Poławiacze Pereł Improv Teatr. Już sama nazwa, którą wybraliśmy, jest informacją dla wszystkich grup, że jesteśmy w stanie wyławiać perły improwizacji. Może czas najwyższy podkreślić, że jesteśmy prekursorami impro w Polsce. Nie chciałbym, żeby mi ktoś to kiedyś zabrał. Nigdy nie byłem zwolennikiem chwalenia się, bo to nie jest dobre, ale chyba to właściwy moment, żeby pokazać, jaką mamy w sobie siłę i umiejętności.

L.N.: W wywiadach wielokrotnie wspominał Pan, że technik improwizacji uczył Pana Mike Hughes z kanadyjskiej grupy Uncalled For. Na czym właściwie polega kanadyjska technika impro?

P.B.: Jest to bardziej sposób improwizowania przedstawiony przez Uncalled For niż konkretna technika improwizacji. Ten ich kanadyjski styl ma w sobie dużo wolności. Z kolei tzw. styl johnstonowski posiada pewien spokój. Improwizacja Uncalled For to przede wszystkim niczym nieskrępowana energia, która płynie ze sceny. Jednak trzeba trzymać ją w pewnych ramach, aby się nią nie spalić. Nie można jednak bać się tej energii. Ważne jest jej okiełznanie, bo nie wszyscy chcą być atakowani energią z każdej strony. Czasem widzowie chcą posłuchać spokojnego przedstawienia, które ma w sobie lekką błyskotliwość, jest prowadzone trochę łamanym językiem jak u Białoszewskiego albo posiada beckettowską wnikliwość. Każda grupa szuka swojej formuły, stylu, i twórcy odchodzą od formuły kanadyjskiej. Improwizatorzy jeżdżą na warsztaty po całym świecie i poznają chociażby niemieckie impro czy gorillaz impro, które są całkowicie różne. Niewątpliwie Uncalled For znalazło swój język i to właśnie ich styl do nas przemówił. Możemy powiedzieć, że Lublin jest ośrodkiem, gdzie Kanada zostawiła w Polsce najwięcej propozycji improwizowanych.

L.N.: Mam wrażenie, że publiczność jednak nadal ma problem z klasyfikacją tego, co widzi na scenie. Niektórzy mówią, że impro to kabaret.

P.B.: Traktuje się nas trochę po macoszemu, jeżeli chodzi o scenę teatralną. Nie mówi się o improwizacji jako wydarzeniu teatralnym, tylko jako formie pewnego show teatralnego, parateatralnego kabaretu. Do tego myli się te pojęcia. Impro i kabaret to absolutnie co innego, a mimo wszystko porównuje się je ze sobą, bo jest śmiesznie, karykaturalnie. Mało kto o tym wie, że improwizacja wchodzi na salony festiwali teatralnych, gdzie nie jest tylko wydarzeniem klubu festiwalowego, ale staje się częścią programu. Improwizatorzy są oceniani przez jury tymi samymi kryteriami co aktorzy grający w spektaklu przygotowanym przez dramaturga i reżysera. Publiczność, która widzi impro po raz pierwszy, ma obraz pewnego dziwnego wydarzenia scenicznego, które zaczyna się od zera i kreuje pewną historię. Potem może się okazać, że coś się wypala i trzeba szukać nowych doświadczeń, które są wciągane w improwizację. Ten brak pomysłów bierze się z tego, że improwizatorom brakuje pewnego doświadczenia literackiego, filmowego, muzycznego, czyli tych inspiracji, które nie są typowe dla teatru. Jeżeli nie masz ich w głowie, to nie masz z czego improwizować. Nie ugrasz pewnych scen tylko z tego, że tylko obserwujesz otoczenie. Na to trzeba zwrócić uwagę i uwrażliwić, że właśnie z tych inspiracji czerpie dobra improwizacja, którą możemy chwalić się w Polsce. Boli mnie, gdy widzę improwizujących graczy, którzy biją się na scenie na tzw. błyskotliwości. Starają się zaprezentować, jak bardzo są błyskotliwi i zapominają o historii, którą powinni wspólnie, jako zespół, opowiedzieć. Miło byłoby, gdyby przestali walczyć ze sobą i stali się partnerami scenicznymi, zgodnie ze starą zasadą "dwór czyni króla". Odnosi się to też do widza. Gdy czasem ktoś mówi: "Nie wiecie, co zrobić? Jesteście improwizatorami, więc improwizujcie", to często nie ma racji, bo dobry improwizator ma świadomość, że musi sięgnąć do pewnych inspiracji.

L.N.: Czyli dobry improwizator musi mieć przede wszystkim szerokie horyzonty?

P.B.: Tak, bo sama błyskotliwość jest niebezpieczna. Wielu graczy w Polsce jest błyskotliwych wtórnie, bo każdy temat są w stanie skomentować ze swojej perspektywy, nigdy nie patrzą z perspektywy postaci. Często są prywatnymi graczami, a nie postacią, która w jakiś sposób odnosi się do sytuacji scenicznej. Dobrze byłoby zapomnieć trochę o prywatności. Jak to często powtarzał Mike Hughes: "Jeżeli często sięgasz do tego, że opisujesz swojego dzisiejszego partnera scenicznego, bo nie masz innego tematu w głowie, to będzie strasznie, bo on już nigdy z tobą nie zagra. Będzie przerażony, że za każdym razem sięgasz do jego prywatnych sytuacji z życia i robisz z tego skecz".

L.N.: Wspominał Pan, że obserwuje zanikanie zespołowości i wychodzenie improwizatorów przed szereg. To częste zjawisko?

P.B.: Bardzo często się słyszy, że dana grupa jest świetna, ale "ten jest najlepszy". W zespołach teatralnych też tak jest - świetny zespół, ale jednak ten aktor jest najciekawszy. To jest bardzo miłe. W impro powinniśmy od tego odejść. Zapomnieliśmy o tym, że impro od początku uczy zespołowości. Trzeba wrócić do źródła. Gdy czegoś nie rozumiesz lub nie wiesz, uśmiechnij się i daj w tym momencie partnerowi szansę, niech wyciągnie scenę i pokaże, że budujecie razem historię. Ciekawie byłoby, gdyby na improwizacji widz nie "beczał", tylko szczerze się uśmiechał. I to jest ciekawy paradoks w stosunku do improwizujących graczy. Daj widzowi śmiać się mądrze. Szanuj swoją publiczność, ale z drugiej strony nie zaniżaj poziomu. Szanuj swojego gracza improwizującego. Widz o tym nie wie, ale gdzieś to istnieje w zasadach i regułach, które są podstawą improwizacji.

***

Przemysław Buksiński - aktor, animator kultury, wykładowca, twórca i moderator grup No Potatoes oraz Poławiacze Pereł Improv Teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji