Niech sczezną
Na okładce programu, czy jak mówi Kantor: katalogu - umieszczony jest szkic półnagiej dziewczyny siedzącej na koniu, z czarną chorągwią w wyciągniętej ręce. Kiedy lepiej popatrzeć, widzi się, że ten uchwycony w ruchu koń, to szkielet.
Tytuł "Niech sczezną artyści" ma złożoną historię. Jest prawie dosłownym tłumaczeniem okrzyku mieszkającej obok Galerie de France, paryskiej mieszczki: "qu'ils crevent les artistes!" Ale jednocześnie wiąże się ten tytuł z Witem Stwoszem, którego powrót z Krakowa do Norymbergi został zakończony uwięzieniem i torturowaniem, zadłużonego artysty.
Jest też tam zawarte wspomnienie młodzieńczej lektury: "Wspólnego pokoju" Uniłowskiego, powieści z roku 1932 - będącej swego rodzaju studium na temat umierania - zapowiedzią własnej śmierci autora, który w pięć lat później zmarł na gruźlicę.
Tytuł, dotyczący losu artystów, mówi jednak tylko o jednej z warstw spektaklu, którego główny temat stanowi czas. A właściwie wielokrotny autoportret Kantora - w czasie - w ciągu sześćdziesięciu czterech lat, które upływają od pierwszego wspomnienia sześcioletniego chłopca, po rok 1985, kiedy spektakl się dzieje. I dalej. W przyszłość - w obraz-zapowiedź własnego umierania. Na wzór Uniłowskiego ze "Wspólnego pokoju".
Pierwsze wrażenie jest podobne jak w "Wielopolu". Pokój, z którego zniknęły ściany. Tylko w głębi, drzwi z poszarzałego drzewa. Jakieś krzesła, łóżko. Jednostajne światło. Przestrzeń otwarta, ale jednocześnie zamknięta. Tylko co ją właściwie ogranicza?
Kiedy zaczyna dziać się widowisko, okazuje się - inaczej niż w "Wielopolu", - że żaden ze znajdujących się tutaj przedmiotów nie został na stałe umiejscowiony. Wszystkie są ruchome, wszystkie zmieniają położenie. Nawet drzwi zaczynają w końcu jechać na kółkach ku widowni, aż prawie do "proscenium" - wąskiego odcinka, którego aktorzy nie przekraczają.
Podział przestrzeni tworzą właśnie aktorzy. Zasięg widowiska, to zasięg ich ruchu, ich działania. Oni tworzą "scenę" i oni przesuwają w różnych kierunkach wszystkie przedmioty.
Niewidoczny obręb, w którym został zamknięty spektakl, przekracza tylko sam Kantor, który określił tu siebie (w programie), jako sprawcę tego wszystkiego.
Teraz przysiadł z boku "sceny", na czarnym krzesełku. Uchylają się drzwi. Wchodzi człowieczek w wyszarzałym ubranku i staroświeckim kapeluszu grabarza. Pyzaty, przygarbiony, rozgląda się, myszkuje, ze strachem spogląda na Kantora. I tak będzie stale. Wszyscy są tu wyszarzali i poczernieli, brzydcy, nijacy, niedookreśleni. Wyciągnięci ze "skarbca" - śmietnika - pamięci. Klisze. Żywy jest tylko autor.
Ale przyszedł po to, żeby pokazać swoją śmierć. I żeby - śmiać się - na przekór jej okrucieństwu i patosowi.
Jak w piosence: "Wesoło było na moim pogrzebie..."
Przestrzeń-pokój zaludnia, krzątając się i wprawiając w ruch sprzęty - "cyrkowa trupa komediantów", zbiór podejrzanych postaci - taki sam, jak "Rodzina" z "Wielopola". Kantor chodzi między nimi. Straszy. Znowu siada na krześle. Kiedy spektakl jest grany bez niego, na tym krześle wisi tabliczka z jego nazwiskiem. I aktorzy ciągle spoglądają na to krzesło.
Następuje scena podobna do "zabawy we wchodzenie i wychodzenie" - Wuja Olka i Wuja Karola w Wielopolu - wykonywana przez tych samych braci-bliźniaków. Motyw sobowtóra zostaje pogłębiony i rozwinięty. Jeden z bliźniaków kładzie się na łóżku i odgrywa postać umierającego Artysty (jednocześnie bohatera "Wspólnego pokoju"). Co chwila pokasłuje i rzęzi, udowadniając, że kona na suchoty. Drugi, siada naprzeciwko, w nogach łóżka, jako Autor, który - jak w lustrze - obserwuje swoje umieranie, jednocześnie je komentując. Przejmujący opis umierającego (ze "Wspólnego pokoju") zostaje tak zinterpretowany, że staje się śmieszny. Autentyczny obraz śmierci miesza się z błazenadą. Jedyną obroną przed strachem jest śmiech. Prawdziwym gestem odwagi - ironiczne spojrzenie na moment własnego konania.
Otwierają się drzwi i wyjeżdża z nich, na dziecinnym wózeczku-drezynce, sześcioletni chłopczyk ubrany w mundurek siwego koloru. Wybucha muzyka - "My pierwsza brygada..." Za chłopcem maszeruje sztywnym, defiladowym krokiem, jak manekiny, rząd ogromnych Generałów, w rogatywkach ze srebrnymi szamerunkami. Zawalają całą scenę. Idą wprost ku widzom. Muzyka jest coraz potężniejsza.
Pomiędzy Generałami wtacza się pomnik jeźdźca siedzącego na olbrzymim (naturalnej wielkości) szkielecie konia. Ubrany w taki sam mundur, jak chłopiec, i w maciejówkę - Piłsudski z legendy przeżywanej przez polskie dziecko w roku 1921. Chłopczyk na wózku poprzedza rząd Generałów. Są coraz bliżej. Coraz groźniejsi. Muzyka jeszcze potężnieje. Zatrzymują się. Nieruchomieją.
Teraz chłopczyk schodzi z wózeczka i zaczyna biegać pomiędzy Generałami. Potrąca ich, i ci, kolejno, jak ołowiane żołnierzyki na polu "bitwy", padają trafieni niewidzialnymi kulami. Potem znowu wstają i paradują korowodem, wokół sceny, prowadzeni przez chłopczyka na drezynce i jego wyobrażenie o Piłsudskim - na koniu-szkielecie. Znikają.
Zjawia się Lekarz. Skrzyżowanie Asklepiosa z żydowskim cyrulikiem z XIX wieku. Lekarz wypowiada grecką formułę, jak wyrok śmierci, ale cały patos tej sceny przemienia się od razu w błazeńską klownadę. Doktor nie może zorientować się kogo ma dotyczyć diagnoza. Miota się od jednego do drugiego sobowtóra. Plącze się między postaciami, na które została podzielona osoba głównego bohatera - autora. Mierzy też puls samemu Kantorowi. Wreszcie ucieka.
Klownada trwa dalej. Udziela się całemu zespołowi, całej grupie "wędrownych komediantów", którzy ruszają w groteskowym pochodzie...
Następujące potem sceny składają się z ogromnej ilości symultanicznych działań różnych postaci, na stałe związanych z jakimiś przedmiotami, działań polegających na powtarzaniu wciąż tych samych czynności. To zarazem dobrze już znany teatr "przedmiotów" i "teatr happeningowy".
Samobójca-wisielec śpiewa coraz to następną zwrotkę rzewnej podwórkowej pieśni o zawiedzionej miłości i kończy ją - za każdym razem - zwiśnięciem na sznurku, wewnątrz drewnianej budki podobnej do sławojki-wucetu z "Umarłej klasy". Szuler rżnie w pokera z kumplami, przy stoliku w kącie, wykrzykując karciane formuły, w rodzaju: "As bierze raz..." Brudas myje nogi w blaszanej misce. Dziwka kokietuje bez końca, wszystkich naokoło. Świętoszka wędruje z klęcznikiem. Pomywaczka nosi za sobą zlew, w którym uparcie zmywa naczynia. Staruszka (Matka) siedzi na fotelu z kółkami i bez przerwy gada.
Kantor, w programie, nazywa to "piekłem codzienności".
Jednocześnie powtarza się scena umierania, szyderczego opisu agonii, zakończona ostatecznym połączeniem Autora i modela - obaj leżą na łożu śmierci.
I znowu - parada Generałów z jeźdźcem z umarłej legendy. Znowu wali się muzyka. Generałowie znikają.
Chłopczyk jeździ wkoło na wózeczku, przewraca się. Szuka pomocy u matki. Autor i model - wciąż umierają. Nagle wszyscy puszczają się w obłędny korowód.
Za nimi znów, Generałowie i Jeździec. Muzyka fortissimo. Wszyscy znikają. Cisza.
Tylko Autor-bliźniak leży na łóżku. Po drugiej stronie klozet z wisielcem w środku. Z boku, siedzi Kantor na swoim krześle.
Autor-umierający podnosi się na łóżku. Wstaje, otrzepuje ubranie, zarzuca z fantazją długi czarny szal (taki sam, jaki stale nosi Kantor). Mówi: "I tak minięły te sześćdziesiąt cztery lata". Wychodzi. Po chwili wyłazi ze swojej budki wisielec. Podśpiewując balladę, idzie rozkołysanym krokiem cwaniaka, z rękami w kieszeniach. Kieruje się ku drzwiom. Znika. Na scenie zostaje tylko Kantor.
Rozlega się, coraz to potężniej, chorał: "Święty Boże, Święty mocny". Jednocześnie drzwi zaczynają sunąć ku widowni. Kiedy już są bardzo blisko, wybiega z nich, zamaszyście - artysta z czasów Cyganerii - w czarnym płaszczu z peleryną i szerokim kapeluszu. Pod pachą trzyma prosty drewniany krzyż. Tylko z dołączonego do programu przewodnika można się dowiedzieć, że to Wit Stwosz. Ta postać stanowi raczej uosobienie Artysty, czy - w ogóle - artystów, których ziemskie niedole i tragiczne przeznaczenie są jednym z głównych motywów spektaklu.
Zmiana muzyki. Artysta, cały czas trzymając pod pachą krzyż, puszcza się w upojny taniec z Dziwką...
Potem następuje jedna z najdziwniejszych i może najbardziej zagadkowych scen widowiska, scena, w której: "trzeba użyć nieba, żeby ukazać ziemię".
Cała "cyrkowa grupa komediantów" zastyga, w różnych miejscach. Na samym przodzie zostają ustawione drewniane "narzędzia tortur" - "pręgierze". Coś jakby ekspozycja z poświęconego tym przedmiotom muzeum - w Norymberdze... Teraz dwaj "Oprawcy", którymi kieruje Artysta, chwytają kolejno wyrywających się im "komediantów", i przywiązują do tych maszyn. Zakręcają korby. Męczennicy zamierają w nienaturalnych pozach - wykrzywieni cierpieniem. Na końcu Oprawcy przywlekają Świętoszkę, która zastyga klęcząc z opuszczonymi dłońmi w znanej pozie usypiającej Marii. Teraz już nie ma wątpliwości, że to wszystko jest transpozycją ołtarza Wita Stwosza. Ołtarz zamienia się w izbę tortur, a role apostołów odgrywają szulerzy, brudasy i błazny.
"...wzruszenie pojawia się przede wszystkim w następstwie tej niezwykłości PRZEMIANY. Scena okrucieństwa przestaje być widowiskiem. Pogłębia się". - Pisze Kantor.
W porywie buntu, męczennicy wyrywają się krępującym ich przedmiotom i ruszają w obłąkańczy pochód wokół sceny. Za nimi wmaszerowują Generałowie. Ale teraz, na czele - jedzie na szkielecie konia "Dziwka z trupy wędrownych komediantów" -Anioł Śmierci z czarną chorągwią w ręku. Muzyka wali. Okrążają scenę. Idą. Znikają.
Stoją tylko puste pręgierze.
Kantor siedzi na krzesełku. Daje znak ręką. Znowu przestrzeń wypełnia podrygująca, krzątająca się gromada podejrzanych, "byłych ludzi". Budują jakąś konstrukcję z krzeseł, skrzynek, desek. Więzienie. Rozsiadają się w swoich "celach", na "pryczach". Pomiędzy nimi - Artysta - Wit Stwosz.
Zgodnie ze stale ujawniającą się tutaj kantorowską koncepcją teatru jako "powtórzenia" czegoś, co na zawsze minęło; więzienie nabiera symbolicznego znaczenia. Zamknięcie w nim równa się "śmierci za życia"; ono samo, to cmentarz, a cele, to groby.
W ciszy zaczyna rozlegać się stukanie. Najpierw z jednej, potem z drugiej celi. Wystukują coś więziennym alfabetem. Coraz mocniej, coraz głośniej. Milkną.
Muzyka. Pojawia się Dziwka-Anioł Śmierci. Wszyscy zrywają się z miejsc. Ruszają za nią. Jak więźniowie na spacerze, jak procesja. Wybiegają.
Teraz zaczyna Wit Stwosz. Uderza, raz. Potem znowu. Jak ktoś, kto próbuje instrument. I już szybko, mocno, wystukuje na całą salę. Jakby nadawał jakiś komunikat, jakby ogłaszał, z opustoszałego więzienia czy zza grobu, swoje przesłanie. Stukot niesie się. I nagle urywa. Robi się zupełnie cicho. Wpadają wszyscy. Rozbiegają się. Rzucają do poukładanych sprzętów. Rozwalają konstrukcję więzienia.
I zaraz biorą się za następne budowanie. Tuż przed widzami zaczynają ustawiać, jedne na drugich, wszystkie sprzęty, krzesła, paki, deski. Robią to coraz szybciej. Znoszą, poprawiają, umacniają.
W ich rękach pojawiają się karabiny. Wspinają się na wierzch swojej nowej konstrukcji. Nad nimi, Dziwka-Anioł z chorągwią, jak "Wolność wiodąca lud na barykady". Karabiny wycelowane w publiczność. Muzyka dochodzi do najwyższego natężenia. Przemienia się w ogłuszający hałas. To: "ostatnie dzieło Mistrza Wita Stwosza: Barykada".
Tak określił tę ostatnią scenę Kantor w programie. I dodał: "bez komentarza!"
Wyraźnie widać jak w tym spektaklu zbiegają się wszystkie zasadnicze tendencje i cechy stylistyki, które kolejno dominowały w poprzednich. Są tu "maszyny" i przedmioty i "przedmioty-aktorzy" - "bio-obiekty". Są też przedmioty i postacie - "znalezione". Powtarzają się happeningowe czynności, a zasadę działań aktorskich stanowi "cyrkowa jaskrawość - klownada". Istotną rolę odgrywa tekst -zarówno własny, jak i motywy i cytaty - ze "Wspólnego pokoju". A całość obraca się w kręgu "realności najniższej rangi" i rozgrywa w "budzie jarmarcznej", "teatrze wzruszeń".
Główne "hasła", to znowu: Śmierć i Pamięć.
Stylistyka jest groteskowa. Bardzo silny emocjonalizm ma charakter ambiwalentny, a odbiór opiera się na napięciach wynikających z kontrastów. Stąd też "muzyczny"charakter całej kompozycji, gdzie poszczególne tematy przeciwstawiają się sobie, łączą, powracają - na pozór - bez uzasadnienia. Jednocześnie "Niech sczezną artyści", to bardziej jeszcze niż "Wielopole", spektakl psychologiczny, introspekcyjny, związany z osobowością autora.
A z drugiej strony - symboliczny, niejasny, niedookreślony. Dlatego do ostatniej sceny rzeczywiście nie bardzo można dodać komentarz... Odbiera się ją jako obraz buntu, a zarazem jako przeciwstawienie się tym, co przyszli oglądać widowisko. Jako dowód podziału: na artystów i na nas - wszystkich innych... Jest też w tym sprzeciw wobec, być może powszechnego sądu, którego wyrazicielką stała się owa dama, kiedy krzyknęła: "Niech sczeznę!".
Jak każdy spektakl, jak cały teatr Kantora, i to widowisko nie poddaje się szczegółowej analizie. Bo w końcu może nie jest ona, tak naprawdę, potrzebna. Może lepiej po prostu zanotować, że coś takiego się odbyło. Zatrzymać ułamki obrazu, który już nie wróci.