Artykuły

Jolanta Fraszyńska: Moją potrzebę błyszczenia zaspokaja scena

- Z dzisiejszej perspektywy myślę, że trafienie na Jerzego na początku kariery było jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Po takim początku trudno później zadowolić się mniej totalnym doświadczeniem - rozmowa z aktorką.

Piotr Czerkawski: W wywiadach chętnie pani podkreśla, że pochodzi ze Śląska. Dlaczego to takie istotne?

Jolanta Fraszyńska: Każdy z nas, niezależnie dokąd w życiu dojdzie, wyrusza z konkretnego miejsca. Trudno, żeby jego specyfika nie miała na nas wpływu. Kiedyś miałam potrzebę podkreślania na każdym kroku dumy ze śląskości. Teraz przestałam być nadgorliwa, ale wciąż uważam, że pochodzeniu zawdzięczam kilka cech charakteru, z których jestem naprawdę dumna.

Na przykład?

- Przede wszystkim szacunek do pracy. Natomiast w kontaktach międzyludzkich w moich stronach zawsze w cenie była bezpośredniość, szczerość i skromność. Przyznam z ręką na sercu, że nie spotkałam jeszcze aktora ze Śląska, któremu woda sodowa uderzyłaby do głowy. To pewnie kwestia przywiązania do tradycyjnych wartości wynoszonych przez nas z domu. Mam wrażenie, że na Śląsku hasło "Bóg, Honor, Ojczyzna" wciąż nie jest frazesem.

Brzmi to bardzo patetycznie.

- Ale te wszystkie wielkie słowa są u nas mocno zakotwiczone w codzienności. Nie trzeba podkreślać z namaszczeniem czegoś, co dla każdego jest oczywiste. Żadnej pozy, czysta naturalność.

Po monolitycznym, bogatym w tradycje Śląsku na pani drodze, z racji studiów aktorskich, pojawił się eklektyczny Wrocław.

- Decyzja o wyjeździe do Wrocławia nie była elementem jakiegoś precyzyjnego planu, wynikała raczej z tchórzostwa. Od dawna myślałam o studiach w Krakowie, ale wrodzony brak śmiałości kazał mi myśleć, że nie mam najmniejszych szans na zdanie tam egzaminów. Wrocław prezentował się na tym tle jako sensowna alternatywa. Na szczęście nigdy nie potrafimy do końca uciec od naszych marzeń, bo w końcu i tak pracowałam z największymi krakowskimi mistrzami - Jarockim, Lupą, Warlikowskim i Jarzyną.

W miarę zdobywania doświadczeń nabrała pani pewności siebie?

- To skomplikowana kwestia, bo nieśmiałość jest w jakimś sensie wpisana w istotę aktorstwa. Gdy ukrywamy się za postacią, możemy zachowywać się przecież w sposób, na który nigdy nie pozwolilibyśmy sobie prywatnie. Tak było również ze mną, przynajmniej na początku drogi zawodowej. Na szczęście później odważyłam się coraz bardziej wychodzić przed postać, mówić własnym głosem. Wciąż jednak pielęgnuję w sobie pokorę i szukam jej w innych ludziach, to dla mnie na pewno jedna z ważniejszych wartości.

Przełomem w pani aktorskiej karierze było spotkanie z Jerzym Jarockim.

- Gdy zaczynałam współpracę z Jarockim, to chociaż w środku byłam niepewna, na zewnątrz sprawiałam wrażenie osoby przebojowej, skupiającej na sobie uwagę. Myślę, że Jarockiego ujęła z jednej strony ta moja energia, siła, ale jednocześnie dostrzegł we mnie wewnętrzną kruchość. Choć miałam 24 lata, byłam zaledwie rok po szkole i wyglądałam jak dziecko. Jarocki, wbrew tym warunkom, obsadził mnie w "Pułapce" w roli Ottli, jednej z najważniejszych osób w życiu Franza Kafki, kobiety dojrzałej emocjonalnie i dobrze wiedzącej, czego chce od życia. Potem współpracowaliście z Jarockim jeszcze cztery razy.

- Jerzy Jarocki był mistrzem precyzji. Wyposażał aktora w absolutnie kompletny szkielet postaci. Był bardzo ciekaw, jak aktor to zagra i jeżeli "to" aktora było mało fascynujące, nieciekawe lub po prostu fałszywe, namawiał nas do interpretacji zgodnej z jego zapisem nutowym. Miał w głowie cudowną partyturę dźwięków. Podając precyzyjne intencje, czasami po kilka tonów, zachęcał do odtworzenia intonacji, którą miał w głowie. Miałam wrażenie, że pozwalał mi często "śpiewać" po swojemu. To było wielkie wyróżnienie. W Jarockim fascynująca wydawała się również jego niezwykła potrzeba prawdy i świeżości scenicznej. W jego przypadku reżyseria nie kończyła się nigdy. Sądził, że zawsze można było trafniej, lepiej. Gdy zauważał, że jakaś scena nie działa, momentalnie sugerował aktorowi tysiąc innych sposobów na jej podniesienie. Dzięki tak wnikliwej reżyserii zawsze mogliśmy czuć się bezpiecznie. To wielka umiejętność, jakiej szukałam później u wielu innych reżyserów. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że trafienie na Jerzego na początku kariery było jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Po takim początku trudno później zadowolić się mniej totalnym doświadczeniem.

Pani kariera teatralna stanowi pasmo sukcesów. Znacznie rzadziej grywa pani za to w filmach. Dlaczego?

- Uwielbiam teatr za możliwość bezpośredniego kontaktu z publicznością. Gdy na scenie daję z siebie dużo, natychmiast otrzymuję od widzów coś w zamian. Nie ma nic lepszego niż świadomość, że wygłaszasz ważny monolog, a 600 osób na widowni właśnie wstrzymało oddech. W kinie trudno zwykle o przestrzeń na tego rodzaju przeżycia. Na planie filmowym - przynajmniej tak to zapamiętałam - dominuje pośpiech i nerwowość. To nie sprzyja wielkiej sztuce.

Mimo wszystko stworzyła pani w kinie kilka pamiętnych kreacji. Na początku kariery zagrała pani dużą rolę w "Białym małżeństwie" Magdaleny Łazarkiewicz.

- Jakieś trzy lata temu obejrzałam ten film ponownie i uznałam, że jest nieźle. Lubię go, jest dobrze zagrany. Naszą pracę wspominam zresztą jako niezwykłe doświadczenie. Byłam bardzo młodą aktorką, miałam zaledwie 23 lata, a zrozumienie "Białego małżeństwa" wymagało wielkiej erudycji. Było jasne, że ta rola wymagała ode mnie gruntownych przygotowań. Miałam szczęście, bo Maria Dębicz, ówczesna sekretarz literacka Teatru Polskiego we Wrocławiu, przyjaźniła się z Tadeuszem Różewiczem. Dzięki temu otrzymałam dostęp do wielu materiałów dotyczących sztuki, kontekstów i okoliczności jej powstania. To wszystko sprawiło, że mocno utożsamiłam się ze swoją bohaterką.

Co wydało się w niej pani interesujące?

- Jako młoda kobieta byłam bardzo wyczulona na poruszane przez Różewicza, a następnie Łazarkiewicz, kwestie godzenia się ze swoją płcią, kształtowania tożsamości i negocjowania miejsca kobiety w związku. Bianka nie chciała być sprowadzona do roli posłusznej żony, która ucieka w histerię i tłamsi swoje prawdziwe pragnienia. Czułam, że doskonale rozumiem, o co jej chodzi.

Wiele lat później zebrała pani entuzjastyczne recenzje za rolę żony Ryśka Riedla w "Skazanym na bluesa".

- W pracy nad tamtym filmem panowała atmosfera ogromnego zaangażowania. Wciąż jednak zmagaliśmy się z tym, o czym mówiłam przed chwilą - musieliśmy pracować w zabójczym tempie i ponosić konsekwencje niskiego budżetu. "Skazany..." to moja ostatnia większa rola filmowa. Niestety.

Naprawdę nie dostała pani później żadnych ciekawych propozycji?

- Wbrew pozorom to dość typowa sytuacja. Wielu aktorów wspomina, że po tym, gdy zostają zauważeni dzięki jakiejś roli, w ich karierze pojawia się zastój. Ot tak.

Czy w ogóle wyobraża sobie pani jeszcze powrót do kina?

- Chętnie zagrałabym w filmie. Marzy mi się jednak produkcja, która będzie realizowana bez pośpiechu, będzie czas na próby i zostanie stworzona atmosfera, w której aktor i sprawa, o jaką idzie, są najważniejszą figurą na planie.

Na szczęście polskie kino jest w coraz lepszej sytuacji. Na korzyść zmienia się chyba również pozycja kobiet w nim.

- To prawda. Właśnie obejrzałam w końcu "Moje córki krowy" Kingi Dębskiej i byłam tym filmem bardzo usatysfakcjonowana. Agata Kulesza, Gabrysia Muskała w "Córkach" czy Maja Ostaszewska w "Body/ciało" dostają dziś szanse, by tworzyć naprawdę wiarygodne, ciekawe emocjonalnie role. To duży postęp od lat 90., gdy polskie kino potrzebowało nie aktorek, lecz po prostu ozdobników. Show-biznes roi się od pokus, a tymczasem pani powtarza, że nigdy nie chciała być celebrytką.

W jaki sposób udało się pani obronić przed tym statusem?

- Moją potrzebę błyszczenia w stopniu absolutnym zaspokaja scena. Kiedy z niej schodzę, wyciszam się. Poza tym bardzo wcześnie urodziłam dziecko, łączyłam role matki i aktorki, a w każdej z nich chciałam być perfekcjonistką. Na bankietowe życie i czerwone dywany nie miałam po prostu energii. Dziś sytuacja wygląda trochę inaczej, nie mam problemu z uczestnictwem w premierach i promocji, ale wciąż zachowuję do tego światka zbawienny dystans.

Wywiad przeprowadzony podczas 18. Przeglądu Kino na Granicy w Cieszynie, który odbywał się od 28 kwietnia do 3 maja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji