Artykuły

Niech sczeźnie publiczność

Pół roku po norymberskiej premierze nawiedził Kantor Warszawę i Kraków. Przodem szła legenda. Do legendy idącej przodem jesteśmy już przyzwyczajeni, więc niby wszystko normalnie. A jednak tym razem wisiało w powietrzu coś więcej. Nie było to oczekiwanie na dzieło teatralne. Raczej: na zetknięcie z Sukcesem. Dotknięcie Sukcesu. W obliczu Sukcesu większość ludzi pada na kolana i niemieje. Nie chodzi o zazdrość. Zazdroszczą nieudacznicy albo maniacy ambicji. Ci jednak stanowią w każdej publiczności procent znikomy. Więc nie zazdrość. Jest to zjawisko stare jak świat i natura ludzka: fascynacja tajemnicą powodzenia. Nie każdy może być gwiazdą, ale nie każdy też może się pochwalić dotknięciem gwiazdy.

Spektakl jeszcze się nie zaczął, scena była pusta, ledwo światła przygasły na widowni, kiedy z którejś loży Teatru Słowackiego rozległy się pojedyncze brawa. Za nimi inne tu i ówdzie, ale rychło umilkły. Siedząca za mną starsza niewiasta powiedziała oburzonym szeptem do sąsiadki: No widzi pani, jakie SŁABE BRAWA. NIESŁYCHANE.

Po zakończeniu przedstawienia dama uzyskała zapewne satysfakcję: ,,owa­cjom nie było końca''. Ktoś nie wytrzymał, poderwał się z fotela. Za nim inni. Już wszyscy (prawie wszyscy) stali i klaskali. Kiedy wychodziłem, dobiegło mnie z tłumu westchnienie zawodu: - Wie pan, podobno w Warszawie KLASKALI BARDZIEJ.

Starsza pani nie powinna była cieszyć się przedwcześnie.

Miałem wrażenie, że zarówno przed spektaklem, w trakcie jego trwania oraz po jego zakończeniu zwisa nad nami miecz Damoklesa. Spadnie, jeśli czemuś nie sprostamy. Tym czymś miał być zachwyt. Biada tym, co się nie zachwycą. NA CAŁYM ŚWIECIE SIĘ ZACHWYCAJĄ. W hallu teatru wielkie fotografie tych sukcesów. Powiększenia recenzji pełnych zachwytu. Tablica ze spisem miast świata, które padły na kolana. Między widownią a sceną unosiła się ciężka chmura niewidzialnego dymu układająca się w ogromny napis: OBCUJECIE Z ARCYDZIEŁEM.

Krztusząc się i prychając usiłowałem rozgarnąć tę chmurę, dostrzec coś na scenie. To był mój ponury obowiązek. Wiedziałem, że jeśli się wpatrzę w chmu­rę, koniec ze mną, jak z podróżnymi zasłuchanymi w śpiew Syren. A miałem dać świadectwo, bo sobie przyrzekłem.

Nie lubiłem "dawnego" Kantora. Nie ja jeden. Zostałem uwiedziony "Umarłą klasą" (jak wszyscy). "Wielopole" uwiodło mnie też, choć nie poszło mu już tak łatwo. Teraz chciałem się dowiedzieć od siebie samego, czy mogę dać się uwieść po raz trzeci. Uczciwie, nie przy pomocy narzędzi pomocniczych. Rozgarniałem zatem chmurę. Ale im bardziej rozgarniałem, tym bardziej nic nie widziałem. To znaczy widziałem chmurę, ale poza nią nic. Bo na scenie było NIC. Ludzie widzieli chmurę i byli szczęśliwi. A ja widziałem NIC i byłem przerażony. Bo moje widzenie NICZEGO wobec widzenia chmury przez widownię (całą? na Boga, może nie całą?) musiało być jeszcze większym NICZYM.

Teraz muszę przerwać i na chwilę odetchnąć. Wypluć z siebie resztki dymu i resztki strachu. Czeka mnie bowiem wypowiedzenie zdania, którego być może nie będę mógł, nie będę umiał dostatecznie uzasadnić: że oto "Niech sczezną artyści" to spektakl zwyczajnie marny. Nie tylko dlatego, że składa się z samych powtórek z obu poprzednich przedstawień Cricotu. "Wielopole" też wiele zawdzięczało "Umarłej klasie". Powie­dzmy więcej: bez "Panien z Awinionu" nie byłoby "Guerniki", a bez "Ferdydurki" - "Trans-Atlantyku", żeby już trzymać się przyzwoitego poziomu. Każdy prawdziwy artysta, który osiągnie już to, co się nazywa się stylem, formą, filozofią własnej sztuki, czerpie z tego magazynu wedle woli i wyobraźni, tworząc wciąż rzeczy inne, ale przecież jakoś sobie nieobce, źródłowo tożsame. Idzie o to, czy kolejne dzieło wiąże znane bądź podobne elementy w nowe jakości. Czy artysta, zdobywszy ,,własny świat" formy, poprzestanie na zadowolonym grzebaniu w brzuchu tejże formy, czy też będzie próbował - wiecznie niezadowolony, nieukojony w dążeniu gdzieś za granice siebie-świata - szukać dalszych wartości, nieodkrytych prawd.

Więc tylko po trosze mam za złe Kantorowi, że jeszcze raz oglądam na scenie te same ludzkie manekiny udające martwe wojsko. Że jeszcze raz słyszę muzykę pełniącą identyczną funkcję, co w poprzednich spektaklach (choć, jak się okaże, jest to funkcja tylko pozornie identyczna). Że jeszcze raz Maria Stangret gra Piłsudskiego, zaś bracia Janiccy ścigają się na sobowtóry. Że jeszcze raz widzę ten sam dawny pokój Kantora, te same (prawie) rekwizyty w tych samych (czy podobnych) barwach. Że jeszcze raz oglądam Kantora rozpisanego na postacie spektaklu, i jeszcze raz cały ten dziecinno-starczy świat musi być "podrzędny", ,,podejrzany", maniakalny i świętokradczy. Ta powtarzalność chwytów i postaci może nużyć i denerwować kogoś, kto szuka w sztuce tylko "nowości" jako odmienności, i to odmienności wszystkiego naraz.

Natomiast mam za złe Kantorowi, że pokochał swój "świat odnaleziony" i świetnie się w nim czuje. Sprawia wrażenie, jakby nie potrzebował już niczego oprócz totalnej akceptacji siebie samego przez pozostałych ludzi na kuli ziemskiej. Miłość własna lubi się jednak mścić. Kantor, tak czuły na formę (przecież exawangardzista) tu formę spektaklu zupełnie zagubił. Rytmy rwą się co chwila, sceny dłużą, a chwyt z powtarzaniem słów, gestów i całych sekwencji staje się rychło nużący, bo rutynowy. Krzyczą dziury w kompozycji całości, przez co spektakl nabiera cech składanki numerów słabo ze sobą powiązanych. Muzyka już nie buduje struktury duchowej, ale jest sentymentalną wiązanką chwytliwych melodii, służącą w efekcie li tylko do psychicznego zniewolenia widza. Niedobór jasnej koncepcji nadrabia się mnożeniem grepsów (wielkim grepsem jest wreszcie ostatnia scena z budowaniem "barykady", na której to barykadzie staje dziwka kabaretowa jako symbol "wolności"; jest to metafora wytarta jak stare spodnie Tuwima piszącego "Bal w Operze"). Niektóre sceny i postaci są mętnym skutkiem Kantorowych objawień, uzasadnionych w mani­feście literackim wydrukowanym w programie, niestety nieczytelnych w rea­liach (Wit Stwosz i wszystko, co się wiąże z tą postacią).

Aktorzy mieli zapewne grać "lżej", boć w podtytule spektakl jest "rewią". Tu jednak wylazło szydło z worka: najlepsi są ci, którzy jeszcze otarli się (lub zeń wyszli) o teatr zawodowy. Ponieważ jednak nie byli i nie są wybitnymi fachowcami w tamtej porzuconej konwencji (poza tym Kantor wymaga innego aktorstwa), przeto co drugi rzetelny profesjonalista spokojnie wykonałby takie zadanie z lepszym skutkiem. Nie mówię o Cricotowych amatorach udających (w "Niech sczezną artyści") zawodowców, bo jeśli dotąd broniło ich to, że poruszali się w innej przestrzeni aktorstwa, tu kładą się na całego grając komedię czy wręcz farsę.

Bądźmy sprawiedliwi. Są w przedstawieniu sceny piękne. Są pomysły z "naj­lepszego" Kantora: choćby wykorzystanie swoistej teorii lustrzanego odbicia przy pomocy bliźniaczych postaci Autora i głównego bohatera "Wspólnego pokoju" Uniłowskiego. Jest doskonała scenka z "burzeniem" przez sześcioletnie­go chłopca-Kantora armii generałów tyleż całkiem żywych i dorosłych, co dziecinnych i ołowianych. Strona plastyczna spektaklu jest dziełem sztuki najwyższej próby.

No tak. Napisałem coś, co będzie NICZYM. Niczym wobec zbiorowego entuzjazmu. Zatem Kantor ma rację. Zrobił kolejne arcydzieło. Niech sczeźnie publiczność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji