Metrem na Broadway. Rozmowa z Anną Sapiego.
Z Anną Sapiego - dyrektorką Teatru Dramatycznego w Warszawie, rozmawia Wojciech Kubicki.
Kiedy nasza rozmowa ukaże się na łamach "Przekroju", w Ameryce będzie już regularnie grane "Metro" - pierwszy polski musical robiący światową karierę. To pani zasługa...
- No, nie. Trochę się do tego przyczyniłam, ale "Metro" stworzyli Józefowicz i Stokłosa, a na scenę wprowadził je za swoje pieniądze Wiktor Kubiak. Kosztowało to około miliona dolarów i gdyby nie firma "Batax" Kubiaka - "Metro" nigdy by nie trafiło na żadną scenę - ani polską, ani tym bardziej amerykańską. A teraz właśnie grane jest w prestiżowym teatrze na nowojorskim Broadwayu - "Minskoff Theatre". W czysto polskim wykonaniu!
I jak to zostało przyjęte?
- Poczekajmy jeszcze trochę z ocenami, na razie - rozmawiamy w końcu marca - zaczęły się previews i od razu była owacja na stojąco. To taki amerykański zwyczaj - gra się sztukę na próbę, wprawdzie dla publiczności, ale bilety są tańsze i można jeszcze wprowadzać zmiany. O, mam tu olbrzymi plakat, na którym zapowiedziane jest "Metro" i informacja: Reduces price, previews, begin March 26. Natomiast premiera została w kontrakcie ustalona na 16 kwietnia.
"Metro" osiągnęło w kraju ogromny sukces, porównywalny chyba tylko z "Wodewilem Warszawskim" Stępnia i Gozdawy, z równym powodzeniem granym w powojennej Warszawie. Ale sukces, jak to w Polsce, wywołuje niechęć, zawiść, agresję. Zaczęto mówić i pisać, że to tandeta plugawiąca przybytek Prawdziwej Sztuki, jakim Jest Teatr Dramatyczny...
- Raczej był. Ostatnio zaś egzystuje tylko dzięki temu, że "Metro" idzie nadkompletami, mimo że bilety są na nie dwu-, a nawet trzykrotnie droższe niż na inne spektakle.
Mówią też, że pani jest z "desantu gdańskiego"...
- Bzdury. Jestem gdynianką i bardzo nie lubię, kiedy mnie się przypisuje do Gdańska.
Ale przecież na Wybrzeżu nie ma uczelni teatralnej?!
- Bo też ja nigdy na takiej uczelni nie byłam. Owszem, marzyłam o reżyserii, ale z różnych powodów nie wyszło. Studiowałam na Politechnice Warszawskiej i moją specjalnością były napędy odrzutowe. To się wiązało z pasją lotniczą, pilotażem, skokami na spadochronie. Może więc mogłabym wziąć udział w jakimś desancie, ale akurat nie gdańskim. Niestety, ze względów zdrowotnych (oczy) i to nie wyszło.
A skąd teatr?
- Zawsze mnie do niego ciągnęło. Podczas studiów na Politechnice zajmowałam się różnymi studenckimi przedsięwzięciami teatralnymi i nie bacząc na koszty i zmęczenie, jeździłam z takimi jak ja amatorami na wszystkie spektakle do Starego Teatru w Krakowie. Później, wróciwszy na Wybrzeże, zajęłam się teatrem już coraz bardziej zawodowo. Teatr Muzyczny w Gdyni przeniósł się akurat wtedy do nowego, wspaniałego budynku. Po Baduszkowej objął jego kierownictwo Cybulski, a po dwóch latach - Gruza, z którym mi się wspaniale pracowało. Byłam jego asystentką w okresie "Skrzypka na dachu" i "Jesus Christ Superstar". Stamtąd jeździłam na staże teatralne do Norwegii, którą znałam już wcześniej i która do dziś jest ogromnie bliska mojemu sercu. To wspaniały kraj. Nawet, kiedy po ponownym przyjeździe do Warszawy musiałam kupić sobie mieszkanie - pojechałam popracować do Norwegii.
W teatrze?
- Nie, na farmie. Byłam traktorzystką. To też dobra robota. Ale całej machiny teatralnej nauczyłam się w Gdyni, u Gruzy.
I stąd potem "Metro"?
- Tak. Znałam Stokłosę. On kiedyś do mnie zadzwonił z prośbą o zrealizowanie nagrania. A ja tu, w Warszawie, zajmowałam się właśnie tym, co się w naszym zawodowym języku nazywa produkcją nagrań. Zaczęłam pracę przy "Metrze", byłam człowiekiem do wszystkiego - organizowałam zespół aktorski i techniczny, kompletowałam wyposażenie techniczne, byłam księgową, kasjerką, a jak było trzeba - to i gońcem. Po prostu sama prowadziłam teatr pod tytułem "Metro", czyli robiłam to, co, wedle dotychczas przyjętego w Polsce systemu pracy, wykonuje cała gromada ludzi.
Więc można prościej i taniej?!
- Oczywiście. Był to bardzo piękny okres w moim życiu, choć ciężki. Próby mieliśmy tylko w nocy, bo w "Dramatycznym" inaczej nie było można. Jeżeli chodzi o management - to najwięcej nauczyłam się od Kubiaka przez te półtora roku, kiedy w "Bataxie" byłam dyrektorem ds. teatru.
Od kiedy dyrektoruje pani w "Dramatycznym"?
- Od 1 października 1991.
Ale "Metro" graliście tu już wcześniej...
- Tak, premiera była 30 stycznia 1991 i do tej pory (koniec marca) zagraliśmy je już około 300 razy. Teraz mamy już drugą obsadę.
To chyba ewenement w polskim teatrze? Często w czołowych rolach obsadza się po dwóch aktorów, żeby w razie niedyspozycji jednego nie zawieszać przedstawień, ale żeby zdublować cały ogromny, kilkudziesięcioosobowy zespół...
- Kubiak kupił w Ojcówku pod Warszawą ośrodek wczasowy lotnictwa, wybudował ogromną halę do ćwiczeń i tam szkolił się już nowy, drugi zespół, a kiedy zaczął grać, jego miejsce zajął "stary", ćwiczący "amerykańską" wersję spektaklu. Oczywiście, po angielsku-amerykańsku, z pewnymi zmianami w reżyserii i kostiumach. Graliśmy to przez pewien czas dla polskiej publiczności w Pałacu Kultury.
...z równym powodzeniem, jak wersję polską. Może warto wprowadzić to na stałe do repertuaru w Warszawie?
- Mamy taki zamiar. Kiedy graliśmy wersję amerykańską, przed Pałacem Kultury, gdzie mieści się "Dramatyczny", koczowały całe grupy ludzi, zwłaszcza młodzieży, czekających na możliwość dostania się na salę, choćby na wejściówki, bez siedzącego miejsca. Pamiętam, że ktoś z Białegostoku przyszedł do mnie i powiedział, że jeżeli go nie wpuszczę na spektakl, to rozstawi namiot przed wejściem do teatru i będzie czekał aż do skutku. Więc będziemy grali i polską, i amerykańską wersję "Metra" - z tym że tę drugą dopiero za kilka miesięcy. Mamy kontrakt na 4 miesiące w "Minskoff Theatre" - to jest ewenement w USA, żeby tamtejsze związki zawodowe zgodziły się na coś takiego. Bo to nie są "gościnne występy" obcego zespołu, tylko od początku do końca produkcja pana Kubiaka.
Teatr Dramatyczny ma dziś chyba najliczniejszy zespół aktorski w Polsce?
- Ci ludzie są na etatach w firmie "Batax", a jest ich łącznie w obu obsadach blisko 80 osób. "Metro" obciąża więc koszty "Bataxu", a zarabia na "Dramatyczny", który przecież funkcjonuje nadal ze swym dotychczasowym zespołem i właśnie przygotowuje dwie premiery. Mała scena tego teatru w ogóle nie jest zajmowana przez "Matro."
Jak pani godzi stary zespół z tymi grającymi "Metro"?
- To są bardzo drażliwe sprawy.
Czy "Metro" jest dla Wiktora Kubiaka dobrym biznesem?
- Jeszcze nie zwrócił się milion dolarów włożony w przygotowanie spektaklu. Natomiast na bieżąco wpływy z biletów całkowicie pokrywają wydatki i "Metro" nie korzysta z żadnej dotacji. "Dramatyczny" do 1 kwietnia miał dotacje od miasta, nieregularnie wpływające, po 840 mln miesięcznie oraz comiesięczne (po blisko 300 mln zł) od Kubiaka. Spektakle "Dramatycznego" dają miesięcznie za bilety około 15 mln zł, natomiast koszty utrzymania teatru w tym czasie wynoszą już blisko miliard zł. Całą różnicę pomiędzy dotacjami miasta i skromniutkimi wpływami z biletów a kosztami Teatru Dramatycznego pokrywa "Metro."
Czy sądzi pani, że model funkcjonowania teatru, jaki powstał dzięki symbiozie "Metra" ze starym "Dramatycznym", jest do powtórzenia w innych teatrach zagrożonych katastrofą finansową?
- Na pewno tak. Pod warunkiem, że znajdzie się prawdziwego producenta, takiego, jakiego "Metro" znalazło w osobie Kubiaka. Pierwszego w tym kraju.
Ale właśnie ten model wywołał protesty środowiska, organizowano nawet fundację, która - jak pisano - miała przyjść "na odsiecz!" "Dramatycznemu". Ale przed kim?
- Ja też bym chciała wiedzieć przed kim.
Sugerowano, te przed panią...
- Bo ja reprezentowałam to "zło" - czyli "Batax" z pieniędzmi.
A kto reprezentował "dobro"?
- Może pan mi powie ja tylko ciągle słyszę słowo "tradycja"... Ale ten teatr padał. Mnie się przedstawia często jako potwora pożerającego wszystko, co jest prawdziwą Sztuką. Moi oponenci rozpowiadali wszędzie, że nie pozwalałam niczego; poza "Metrem", grać na dużej scenie, ale zapominali dodawać, że kiedy pozwalałam, to przychodziło na te spektakle po 50 osób, podczas gdy na "Metro" przychodzi pełne 630 plus setka na wejściówki, a ceny biletów sięgają 120 tys. zł. Teraz Teatr Dramatyczny na małej scenie gra codziennie i, jak mówiłam, szykuje kolejne premiery. Czy to jest źle? Mimo to pisano o mnie najgorsze rzeczy; nawet pozornie elegancki "Nowy Świat" pana Wierzbickiego twierdził, że jestem byłą szatniarką czy, w najlepszym razie, inspicjentką z prowincjonalnego teatru.
A gdyby nawet?
- No, właśnie. To akurat nieprawda, ale przecież byłaby to wspaniała kariera w amerykańskim stylu. Niektórzy moi przeciwnicy posunęli się nawet dalej i np. w "Głosie Wybrzeża" jakiś anonim napisał, że moja cygańska uroda niejednemu przypadła do gustu i dzięki temu zrobiłam karierę...
No, ale to już mamy za sobą.
- Chyba tak. Została podpisana - nareszcie! - umowa o wspólnym prowadzeniu teatru przez miasto st. Warszawę i "Batax". Jest to umowa na 10 lat, z ewentualnym rocznym wypowiedzeniem na koniec tego okresu i stanowi ona, że w tym czasie "Batax" w całości finansuje Teatr Dramatyczny, tzn. jego działalność na obu scenach.
I zgarnia zyski!
- Utrzymanie tego teatru kosztuje miesięcznie, jak mówiłam, blisko miliard zł za lokal, ogrzewanie, wodę, telefony, płace, ZUS, honoraria i podatki. Bez wydatków na kostiumy, rekwizyty czy np. aparaturę świetlną, czasem b. drogą, jak w przypadku laserowych świateł dla "Metra".
Jak się teraz układają, pani stosunki z Fundacją Teatru Dramatycznego?
- Nie miałam i nie mam żadnych, mimo że już od pół roku dyrektoruję w "Dramatycznym."
Sugerowano w prasie, że Kubiak "dla zmyłki" finansuje "Metro", żeby odwrócić uwagę od faktu, że się obłowił na "aferze rublowej"...
- Przed podpisaniem umowy z "Bataxem" władze Warszawy sprawdziły naszą moralność w prokuraturze i bankach.
Okazało się, że nie było i nie ma wobec "Bataxu" i Kubiaka osobiście żadnych zastrzeżeń. Ale pomówienia poszły w naród...
Na koniec zamiast pytania powiem, że trochę pani przybladła przez te ostatnie miesiące...
- Trudno. Czuję się marnie. Nie mam nawet czasu, żeby raz na miesiąc sama coś ugotować, a lubię, zwłaszcza lwowską kuchnię, którą znam dzięki matce-lwowiance. Chyba się przez te przepychanki wokół "Dramatycznego" postarzałam. Rola wampira w polskim życiu kulturalnym jakoś mi nie służy. A na dodatek - ten ogrom roboty, takiej zwykłej, prozaicznej krzątaniny, np. wokół wysyłki zespołu i gratów do USA. Teraz lecę na krótko do Nowego Jorku, spróbuję się tam nauczyć amerykańskiego sposobu pracy w tej branży. To się przyda, bo tu na pewno nie będzie lekko.