Artykuły

Bajka bez krasnoludków

"My Fair Lady", "West Side Story", "Hair", "Jesus Christ Superstar", "Skrzy­pek na dachu", "Koty". Niemal każdy zna te tytuły, wielu widziało je na scenie lub w wersji filmowej. Stały się trwałymi symbolami kultury drugiej połowy XX wieku. Musical na świecie przyjął się powszechnie. A w Polsce? Jest z nim trochę jak ze szklanką napełnioną w jednej drugiej. Pesymista będzie narze­kał, że w połowie pusta, optymista pocieszał, że jednak w połowie pełna.

O dziwo, teoretycy są zgodni: pierwszym mu­sicalem w historii była wystawiona w 1943 r. "Oklahoma" - błaha, naiwna historyjka na poły miłosna, na poły sensacyjna. Od tego czasu na świecie powstały setki, a może i tysiące musicali. Przeróżnych. Bliższych operetce lub ope­rze. Opowiadających prościutkie, landrynko­we bajeczki lub sięgających po tematy poważ­ne i problemy egzystencjalne. Skromnych jak nieheblowana ława lub okazałych jak baroko­wy pałac. Zapadających na długo w pamięć lub ulatujących z niej wraz z zapadnię­ciem kurtyny. Melodramatycznych lub komediowych, podobnych far­sie lub tragedii.

Miłością pierwszą, żarliwą i naj­wierniejszą musical pokochali Amerykanie i Anglicy. Przyjął się także u nas, głównie w wersji im­portowanej, choć fenomen "Me­tra" dowiódł, że hasło "Teraz Pol­ska" ma sens nawet w tak zamery­kanizowanej dziedzinie kultury.

Czekając na ducha

W latach ideologicznej dyscypli­ny stosunek władz do musicalu, jako wymysłu zza oceanu, był da­lece nieufny. Na szczęście nie gro­ził musical bezpośrednim skaże­niem umysłów i skrzywieniem krę­gosłupów, wobec czego - od czasu do czasu - pozwalano na jego ro­dzime adaptacje. Wymagało to jed­nak transakcji wiązanej: jeden mu­sical amerykański za jeden musi­cal radziecki. Rolę owego muzycz­nego listka figowego spełniało za­zwyczaj dzieło Pietrowa "My chce­my tańczyć", ponoć jedyne, które dało się jeszcze słuchać i oglądać.

Światowy repertuar zaczął do­cierać do nas stosunkowo wcze­śnie. W 1956 r. wystawiono "Kiss my Kate", nieco później "Wonderful town" (z niezapomnianą Barbarą Rylską) i - niezmordowa­nie eksploatowaną przez następ­ne dziesięciolecia przez mnóstwo teatrów w Polsce - "My Fair Lady". Prawdziwymi ojcami chrzestnymi musi­calu w Polsce byli wówczas (i pozostali na długie lata) Antoni Marianowicz i Janusz Min­kiewicz. Tłumaczyli, adaptowali, lansowali, wystawiali.

W latach 70. i 80. dotarło do Polski wiele słynnych musicali: "Skrzypek na dachu", "Je­sus Christ Superstar", "Człowiek z La Manczy", "Nędznicy". Zaś prawdziwym i niekwe­stionowanym liderem w zbliżaniu nas do at­mosfery Broadwayu stał się Teatr Muzyczny w Gdyni prowadzony sprawną ręką Danuty Baduszkowej i Jerzego Gruzy. Ten ostatni w ciągu dziesięciu lat wystawił 19 premier, w większości pozycji z wielkiego broadwayowskiego repertuaru.

Pomimo heroicznych prób sprowadzania do Polski światowego repertuaru, zawsze pozo­stawaliśmy krok (a może nawet dwa kroki) za innymi. Lista musicali ze światowego topu, które do Polski dotarły, jest spora, ale równie długa jest lista tych, na które ciągle jeszcze czekamy. Nikt nie wystawił jeszcze "Miss Sajgon", "Ducha w operze", "Rents", "Bulwaru Zachodzącego Słońca", "Kotów" czy "Hair".

Samotne "Metro"

Równocześnie z adaptacjami repertuaru zagranicznego rozwijał się musical polski, nazywany niekiedy widowiskiem muzycz­nym, niekiedy rock-operą lub - ze staropol­ska - śpiewogrą. Zaczęło się w 1950 "Wode­wilem warszawskim" Gozdawy i Stępnia, później była "Madame Sans-Gene" z muzy­ką... Stefana Kisielewskiego, "Miss Polonia" i wiele, wiele innych.

Za bary z gatunkiem musicalowym brali się u nas właściwie wszyscy wielcy: Agnieszka Osiec­ka ("Apetyt na czereśnie"), Woj­ciech Młynarski ("Cień"), Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski ("Gołoledź"), a także nasz redakcyjny kolega Ryszard Marek Groński ("Machiavelli" - wspólnie z Maria­nowiczem i Wasowskim).

Było tego całkiem sporo, ale w pamięci pozostały naprawdę nie­liczne. Na pewno "Kolęda nocka", "Na szkle malowane", "Szalona lo­komotywa", rock-opery "Naga" i "Mrowisko", "Sztukmistrz z Lubli­na", może parę innych. Pozostało też kilka przebojów. Prawdziwy triumf przyniosło zaś dopiero "Met­ro", które mimo że nie zawojowało Broadwayu, w kraju okazało się przedstawieniem kultowym całe­go pokolenia młodzieży (ciekawe, że ono z kolei nie wylansowało żad­nego przeboju).

Niestety, następców "Metra" nie widać. Maciej Korwin, dyrek­tor Teatru Muzycznego w Gdyni, przegląda co miesiąc kilka no­wych scenariuszy, niekiedy już z gotową muzyką. I zawsze cze­goś im brakuje. A to słaba, po­zbawiona przebojów muzyka, a to banalna treść. Zdaniem Jerzego Gruzy, pisanie musicali to dziś zajęcie wyłącznie dla hobbystów. Wymaga ogromnego nakładu pra­cy, zaś szanse wystawienia, a więc i zarobienia na nich jakichkolwiek pienię­dzy - niewielkie.

Szansę miałby na pewno musical współ­czesny, mówiący o problemach, jakimi żyje współczesna młodzież, z dobrą dynamiczną muzyką - stwierdzają zgodnie wszyscy w branży. Autorzy jednak z uporem propo­nują bądź to tematy historyczne, bądź cukier­kowe opowieści nijak mające się do rzeczywi­stości. Wojciech Kępczyński, którego "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze" Webbera zrealizowany w Radomiu zyskał so­bie uznanie w całym kraju, marzy o wysta­wieniu musicalu na podstawie "Złego" Tyrmanda. Na razie jednak zdecydował się na kolejny przebój z repertuaru amerykańskiego ("Fame"). Na to przynajmniej może liczyć.

Che Bajor

"Jak się nie ma krasnoludków, to się nie pokazuje dzieciom bajki" - wrzasnął na głos w czasie spektaklu rozsierdzony maluch. Nie mógł znieść, że bajkowe skrzaty grane są przez aktorów wzrostu jego mamy i taty. Tę autentyczną anegdotę opowiedział mi Ma­ciej Korwin jako przyczynek do rozmowy o bajkach dla dorosłych, czyli musicalach. Czy i tu brakuje krasnoludków?

Na świecie dzięki wielkim musicalom rodzą się wielkie gwiazdy. Lub też jest tak, że wiel­kie gwiazdy stanowią ozdobę wielkich musi­cali. W Polsce praktycznie nie wychodzi ani jedno, ani drugie. Wyjątkiem stało się "Met­ro", które wylansowało m.in. Edytę Górniak, Roberta Janowskiego, Katarzynę Groniec, Da­riusza Kordka. Ostatnio, dzięki "Józefowi..." ujawniły się talenty Jana Bzdawki i Jolanty Litwin, choć trudno jeszcze powiedzieć, czy będzie to początek większej kariery.

Także próby anektowania na potrzeby mu­sicali wielkich gwiazd estrady mają u nas krótką historię. Jedną z najbardziej udanych prób było obsadzenie przez Jerzego Gruzę w tytułowej roli musicalu "Jesus Christ Superstar" lidera zespołu TSA Marka Piekar­czyka. Jednak już Michał Bajor jako rewolu­cjonista Che Guevara ("Evita" w Teatrze Roz­rywki w Chorzowie) był pomysłem - mówiąc delikatnie - nieco karkołomnym.

Czy brakuje w Polsce "musicalowych kras­noludków"? Od aktora mającego zagrać w "Ka­barecie" czy "Evicie" wymaga się wiele; musi świetnie śpiewać, tańczyć, stepować, a jak trze­ba - dramatycznie grać swą rolę. Słowem, mu­si być wszechstronny. I mówiąc szczerze, gro­no tak przygotowanych młodych ludzi jest u nas coraz większe. Po części kształci ich studium wokalno-aktorskie w Gdyni, po czę­ści odkrywani i przysposabiani zostają do za­wodu w ramach otwartych naborów i dalszych morderczych prób (tak postąpił - ze świetny­mi rezultatami - Józefowicz w "Metrze").

Sęk w tym, by to oni właśnie występowali w musicalach. A nie występują zbyt często, bo­wiem brak u nas - będącego już absolutną re­gułą w światowym musicalu - obyczaju arty­stycznych kontraktów, czyli zatrudniania naj­lepszych do konkretnej roli. Tymczasem w Pol­sce reżyser zmuszany jest do obsadzania musi­calu aktorami etatowymi, co nie oznacza, że się do tego nadającymi. - W każdym musicalu jest co najwyżej pięć pierwszoplanowych ról, re­szta to tło. I - jeśli się myśli o sukcesie - musi to być pięć gwiazd - mówi Maciej Korwin. Woj­ciech Kępczyński, który zatrudnił na podsta­wie otwartego konkursu do wspomnianego już "Józefa..." aktorów z całej Polski, poważnie na­raził się lokalnemu środowisku, które nie chce pamiętać, że to dzięki temu spektaklowi o te­atrze stało się głośno w całej Polsce.

Brakuje zresztą nie tylko rasowych musi­calowych artystów, ale także reżyserów, sce­nografów, kierowni­ków muzycznych. Musical rządzi się własnymi prawami i nie każdy potrafi je pojąć i stosować. Mi­strzem był Jerzy Gru­za; kontynuatorów ma jednak niewielu. Cze­go jednak brakuje naj­bardziej, to - rzecz jas­na - pieniędzy.

Kosztowny helikopter

Z tymi finansami to dziwna sprawa. Oto w "Gazecie Wyborczej" czytam, że jedenaście mu­sicali granych aktualnie w Niemczech przynie­sie w tym roku miliard marek dochodu, zaś ich największy producent ma się tak dobrze, iż zamierza wejść na giełdę. Na musicalach zara­bia się wszędzie, tylko nie w Polsce. Bo za wysokie koszty produkcji, bo za tanie bilety, bo niepewna i chimeryczna publiczność. Broadwayowskie hity może by przyciągnęły publicz­ność, ale opłaty za tantiemy idą w dziesiątki tysięcy dolarów. Polskie produkcje są tańsze, ale kto je zechce oglądać. Nie co dzień przecież rodzi się "Metro". Teatr Muzyczny w Gdyni nie może wykaraskać się z długów, gdzie indziej nie jest lepiej. Na premierze "Evity" w Chorzo­wie wysiadły przestarzałe mikrofony, o efek­tach specjalnych czy będących już na Zacho­dzie chlebem powszednim popisach lasero­wych większość reżyserów może sobie jedynie pomarzyć. Biednych teatrów nie stać na impo­nujące spektakle, biednego społeczeństwa nie stać na drogie bilety, a byle czego nikt nie chce już oglądać. Błędne koło się zamyka.

A trzeba dodać, że wystawienie musicalu kosztuje coraz więcej. Tu nie da się zaoszczę­dzić na kostiumach, oświetleniu, muzykach czy obsadzie, bo spektakl natychmiast prze­kształca się we własną karykaturę. Realizacja scenariusza wymaga coraz większych nakła­dów. W "Miss Sajgon" na scenie ląduje heli­kopter, w "Upiorze w operze" spada żyran­dol. Żeby było efektownie, potrzebne są co­raz liczniejsze zastępy tancerzy, statystów, śpiewaków. I wielkie widownie, które pozwo­liłyby na zwrot kosztów.

Nic więc dziwnego, że teatrów, które spe­cjalizowałyby się w wystawianiu musicali jest u nas tyle, co kot napłakał, praktycznie tylko w Gdyni i Chorzowie (temu ostatniemu za kon­sekwentne budowanie musicalowego reper­tuaru i mądre wychowywanie publiczności należą się szczególne brawa). Czyż nie jest para­doksem, że w nafaszerowanej teatrami stolicy nie ma ani jednego teatru musicalowego z prawdziwego zdarzenia? Mogłaby się nim stać na pewno Roma, ale woli ścigać się z ope­rą. W Rampie i Buffo robi się wiele ciekawych spektakli muzycznych, ale z musicalami nie mają one nic wspólnego. O Syrenie litościwie lepiej nie wspominać. Zaś musicale wystawia już to Teatr Dramatyczny (bardzo dobry "Czło­wiek z La Manczy"), już to Teatr Nowy (słaba "Lilla Weneda").

Można oczywiście pomyśleć o spektaklach producenckich, robionych za prywatne pie­niądze i na ryzyko inwestującego. Ba, podo­bno są nawet tacy, którzy chcą wyłożyć kasę. Wtedy jednak pojawia się inny problem: nie ma gdzie grać! Wszystkie teatry w Polsce do kogoś należą i wszystkie realizują - choćby najgorszy - własny program. Jerzy Gruza już od dawna rozgląda się za salą, którą mógłby wynająć na komercyjną produkcję musicalową. Nic z tego. Albo żądają od niego kosmicz­nych opłat, albo proponują dwa, trzy wieczo­ry w miesiącu. A grać trzeba codziennie. Mie­siąc, pół roku, rok. Aż do nasycenia rynku. Tak jak to robią na całym świecie. Zresztą przykład "Metra" będącego niechcianym go­ściem w Teatrze Dramatycznym nie zachęca potencjalnych naśladowców.

Na świecie teatr musicalowy to dziś potęż­na instytucja, ba cała gałąź przemysłu rozryw­kowego. Zapełnił skutecznie lukę pomiędzy kabotyńską, przestarzałą operetką a zbyt po­ważną dla wielu operą. Lansuje wielkie prze­boje i gwiazdy, mówi o ważnych sprawach.

W Polsce mimo wielu lat doświadczeń na­dal wszystko stoi na głowie. Operetki wysta­wiają spektakle operowe, opery - dla podratowania kasy - sięgają po musicale, zaś klasycz­ne teatry muzyczne ledwie zipią. Udany musi­cal wcale nie musi przynosić dochodów, zaś nieudany - wcale nie musi zejść z afisza. W głównych rolach obsadza się zazwyczaj bądź to aktorów dramatycznych (jakoś tam zaśpie­wa) , bądź to operowych i operetkowych (jakoś tam zagra i zatańczy). Na największe przeboje światowe nas nie stać, a na rodzime się nie zanosi. Wprawdzie publiczność czeka i potrafi docenić prawdziwe wydarzenia musicalowe, ale kto by się tym przejmował.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji