Artykuły

Smutne święta

W programie można się naczytać do woli, co to za znakomita sztuka "Wesołych świąt!", jaki zdolny jej au­tor Alan Ayckbourn. Tytuł jest polski, oryginalny "Ab­surd Person Singular" nie da się sensownie przetłumaczyć, brzmiałby w duchu gramaty­ki mniej więcej: "Absurdal­na osoba liczby pojedynczej". Triumfy w Londynie, Paryżu i na Broadwayu, entuzjasty­czne krytyki (porównania z Pinterem!), zawrotne sukcesy u publiczności, śmiech do łez i podskórna tragiczność. Wszystko to prawda. Ale po­twierdza się też inna praw­da, jak różny bywa odbiór tych samych sztuk i przedstawień w różnych środowis­kach - dotyczy to zwłaszcza komedii. W tym wypadku tru­dno nam podzielać zachwyty.

"Wesołych świąt!" to komediofarsa obyczajowa, niewąt­pliwie zręcznie napisana, choć nic się w niej nie dzieje. Trzy obrazki trzech wieczorów wi­gilijnych spędzanych razem przez trzy pary małżeńskie w trzech kolejnych latach, w trzech kuchniach ich miesz­kań. Życie codzienne angiel­skiej średniej klasy pokazane od kuchni, śmieszne i żało­sne. Być może podobna ko­media napisana przez polskie­go autora (o tej samej spra­wności rzemiosła) z naszymi realiami byłaby dla nas świetną zabawą. Z tą tru­dno jakoś znaleźć bliski kon­takt, choć w pokazanych układach małżeńskich można by się doszukać także ro­dzimych analogii. Owszem, jest tu trochę far­sowego humoru sytuacyjne­go, w drugim akcie króluje humor czarny, wokół wyczy­nów samobójczych skołowaconej Ewy, są okazje do śmiechu. Ale to nie ratuje całości. Nie ratują jej też, a przeciwnie szkodzą, preten­sje do ukazania filozoficzne­go denka w beznadziejnym obrazie tego światka. Końco­wy taniec, zresztą doskonale w teatrze rozwiązany, przy­wodzi na myśl finał "Tanga". Przegrany architekt i skrachowany bankier kręcą się w rytmie poddawanym przez młodego arrywistę... sklepi­karza - ale jakie to płas­kie i puste w porównaniu z Mrożkiem. Jest w tym jakiś refleks angielskich nastro­jów kryzysowych, "Wesołych świąt!" może jednak bawić tylko jako komedia, nieco gorzka, ale komedia o zacię­ciu farsowym. Mam wraże­nie, że w Teatrze Dramaty­cznym zbyt mocny nacisk po­łożono na rzekomą głębię tej sztuczki.Zresztą przedstawienie re­żyserowane przez Ludwika René toczyło się sprawnie, miało solidny poziom aktor­ski. W pierwszej, najmłod­szej parze małżeńskiej Graży­na Staniszewska zagrała głu­piutką żonę lekko i z wdzię­kiem. Jej mężem był bardzo młody Marek Kondrat o temperamencie komediowym (dziedzicznie obciążony!) do­brze trzymanym w ryzach, godny żywej uwagi i dal­szej opieki, rokujący jak najlepsze nadzieje. Mirosła­wa Krajewska jako bezwolna żona architekta potraktowała swą rolę trochę zbyt serio, a Wojciech Pokora jako jej mąż miał - z woli autora najmniejsze pole do popisu. I wreszcie trzecia para: za­bawny Tadeusz Bartosik i Krystyna Kamieńska jako je­go żona, pijaczka. Wszystko to odbywało się w udanych dekoracjach Teresy Ponińskiej, która zaprezentowała trzy wersje kuchni. Czy wypichcony w nich angielski placek przypadnie do smaku warszawskiej publiczności? Któż to zgadnie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji