Szał Metra
METRO to specyficzny rytm życia pulsującego pod powierzchnią ziemi. Rytm wyraźny i zupełnie inny niż na powierzchni. W jego podziemnych peronach tłoczą się spieszący do pracy i szukający pracy, a także szukający swego miejsca wśród innych.
Taki, najogólniej mówiąc, jest zarys scenariusza polskiego musicalu pt. "Metro" opracowanego przez reżysera i choreografa Janusza Józefowicza z zespołem młodych wyłonionych i intensywnie przygotowanych do tego spektaklu wykonawców.
Osią scenariusza jest spotkanie w podziemiach metra dwojga młodych, zagubionych ludzi. Dziewczyna uczestniczy w eliminacjach do musicalu, który ma być wystawiony na Broadwayu. Zawiedzeni pretendenci do scenicznych sukcesów postanawiają przygotować własne widowisko, właśnie w metrze.
Prostota libretta musicalu "Metro" powtarza wypróbowane metody operetek. Bardzo słusznie. Melodyjne i słodkie arie księżniczki odzianej w stylonowe zwiewności i bazarowy diadem - młodzieży nie poruszą. Ale cały tłum księżniczek odzianych w marmurkowe dżinsy i przekrzykujących się do mikrofonu, to już co innego. Proste. Młodzież choćby tylko słuchając hałaśliwej muzyki, odreagowuje swoje zastopowanie i bezsilność. Chętnie ogląda na estradzie i ekranie takie zbiorowisko, jakie sama tworzy.
Dyrygent Janusz Stokłosa rozpoczyna pierwsze takty skomponowanej przez siebie muzyki, jakby to były pierwsze takty brytyjskiego hymnu granego podczas koronacji. Ekscytacja dyrygenta narzuca się widzom. Przez cały spektakl utrzymuje się mocna wieź między pełną skumulowanej energii młodą widownią, a dynamicznym, roztańczonym tłumem artystów.
Młodzież na scenie daje z siebie więcej niż realizację zawodowego obowiązku. Czuje się, że oni chcą tańczyć i śpiewać. Dzięki świetnej atmosferze i bardzo szybkiemu tempu akcji (oglądamy prawdziwie nowoczesny taniec, dodajmy - z elementami akrobacji), nie czuje się anemicznego scenariusza i gładko przemykają nieszczególne dialogi. Chłodniej oceniając - spektaklowi brakuje profesjonalnie napisanych tekstów oraz przynajmniej jednego motywu muzycznego czy piosenki, która by skuteczniej lansowała ten musical.
Główną zaletą widowiska jest choreografia Janusza Józefowicza, której zresztą przydałaby się precyzyjnie przemyślana inscenizacja całości. Walory choreografii zbiegły się z naturalną urodą, świetnie przygotowanych młodych tancerzy i wokalistów. Koncepcja całego spektaklu, mimo delikatnie zarysowanego wątku erotycznego, omija pokusy eksponowania seksu. Widać w tym wyraźnie wyczuwalnym założeniu po prostu realną ocenę naszej obyczajowości i powszechnych zainteresowań, bynajmniej nie wulgarnie monotematycznych, jakby to wynikało choćby ze stylu telewizyjnych reklam.
Elementem określającym wizualną formę festiwalu i mocno podkreślanym, są oszałamiające efekty świetlno-scenograficzne uzyskiwane za pomocą techniki laserowej, co w połączeniu z chwilami do granic wytrzymałości widza doprowadzonym nasileniem decybeli, ma stwarzać aurę nowoczesności, oszołomić.
Jednak jeśli mówi się o sukcesie, to wywodzi się on z kolosalnej ambitnej pracy młodziutkiego zespołu i jego bezpretensjonalnej urody, jego anty-gwiazdorstwa. Są przymiarki do pokazania "Metra" m.in. na Broadwayu, kto wie, może odważna młodość coś tam zwojuje. Niewątpliwie zatroszczyliby się o naszych artystów doświadczeni amerykańscy profesjonaliści. Wprawdzie nie wozi się pomarańcz do Walencji a samowarów do Tuły. ale... Bardzo wiele zdziałać może wewnętrzna mobilizacja ludzi promowanych w obcym kraju. Na razie cieszmy się "Metrem" błyskającym efektownymi kompozycjami laserowymi tu w kraju.