Artykuły

Laser w metrze

MAMY oto kolejną próbę stworzenia polskiego musicalu. Na deskach warszawskiego Tea­tru Dramatycznego odbyła się premiera "Metra", widowiska z muzyką Janusza Stokłosy, tek­stami sióstr Miklaszewskich, scenografią Janusza Sosnow­skiego, w adaptacji, choreogra­fii i reżyserii Janusza Józefowi­cza, jest to fakt godny odnoto­wania nie tylko jako wydarze­nie artystyczne. Także jako przedsięwzięcie produkcyjne. W tym wymiarze zwłaszcza sta­nowi potwierdzenie powsta­wania nowych jakościowo ten­dencji, pozwalających jakoś przezwyciężać siłę bezwładu, jaka ogarnęła ostatnio polską scenę, paraliżowaną kryzysem inwencji oraz ograniczeniami finansowymi.

A tu pojawia się nowa, nieza­leżna inicjatywa - i to w ga­tunku tak trudnym i kosztow­nym jak musical.

Teoretycy i znawcy przed­miotu od dawna zastanawiają się, czy ta specyficznie amery­kańska forma widowiska mu­zycznego w ogóle da się wpa­sować w naszą tradycję kultu­rową. Bo wprawdzie próby po­dejmowano dotąd kilkakrotnie, lecz zwykle z nader miernymi rezultatami.

Pierwsza podjęta została jesz­cze na początku kadencji Go­mułki, w bezgrzesznej epoce "małej stabilizacji" i takich am­bicji w sztuce. Rzecz nazywała się "Miss Polonia". Muzykę na­pisał najpłodniejszy wówczas dostawca przebojów, Jerzy Abratowski. Spektakl przyjęto ciepło i życzliwie, ale bez en­tuzjazmu, a dziś pamiętamy z niego tylko, że kokietował na­iwną przekorą obowiązującą tradycję mieszczańskiej moral­ności, pamiętamy też pewną dozę aluzyjności wobec rodzącej się właśnie na świecie rewo­lucji obyczajowej.

O kolejnych próbach z pol­skim musicalem da się powie­dzieć najwyżej tyle - że były. Dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego, w ruinach fabryki Norblina na Żelaznej odbyła się premiera "Kompotu" z tekstem Jonasza Kofty i muzyką Roberta Janowskiego. Spektakl już ze względu na sam temat - narkotyki - nie spodobał się ówczesnym "decydentom", więc jego sceniczne życie od razu stało się podejrzane i niepew­ne.

Przyszłość miała niebawem potwierdzić obawy: spektakl szybko zakończył sceniczną ka­rierę, dobity egzorcyzmami urzędników stosownych resor­tów i instancji. Przyjęty dobrze przez publiczność i nader powściągliwie przez ręcznie sterowaną prasę, zrealizowany znikomym nakładem kosztów i skromny inscenizacyjnie był przecież świadectwem niepo­kojów i frustracji młodzieży przygnębionej rzeczywistością, w której nie sposób było odna­leźć ani miejsca dla siebie, ani recepty na życie.

W klimacie tego spektaklu wyczuwało się coś z naiwnych kontestacji festiwalu rockowe­go w Jarocinie, gdzie raz w ro­ku odbywała się jedyna w swoim rodzaju manifestacja pokoleniowej odrębności. Spo­ro w niej było naiwnego buntu, obyczajowego pozerstwa oraz najzwyklejszej przekory, ale by­ła też spontaniczność i szcze­rość. Warto przy tym pamiętać, że w tamtych latach właśnie - w pierwszej połowie minionej dekady - na młodzieżowej es­tradzie najpełniej wyrażały się nastroje, rozterki i dramaty, których "dorosła" twórczość ar­tystyczna nie chciała lub nie po­trafiła wyartykułować. Odkrycie tego zjawiska wprawiło w zdu­mienie branżową krytykę i so­cjologów kultury, prowokując wiele uczonych rozpraw o wnioskach tyleż słusznych co banalnych; wszystkie one zresztą pozostały bez żadnej konsekwencji w praktyce spo­łecznej. W tamtych latach zresztą rzeczywistość bez przerwy zaskakiwała polityków i ci w żaden sposób nie potrafili się z nią uładzić.

Tak czy inaczej nie były to czasy przychylne poszukiwa­niom w sztuce, więc i "Kompot" pozostał próbą odosobnioną, bez rezonansu.

Przypomniałem o tym nie ty­le z poczucia kronikarskiego obowiązku, co z chęci zwróce­nia uwagi na pewien istotny szczegół: utwór Kofty i Janow­skiego był wdzięcznym pretek­stem do rzeczowej dyskusji na temat specyfiki musicalu jako widowiska scenicznego bądź ekranowego - nic takiego wszakże nie nastąpiło.

A z musicalem problemy ma­ją wszyscy, nie tylko ci, którzy próbują przeszczepić go na grunt europejski. Również, na przykład, teoretycy i historycy gatunku.

Niektórzy skłonni są widzieć jego początki w połowie lat dwudziestych, kiedy pojawiły się w Stanach takie widowiska, jak "No, no, Nanette" Youmana. (1925) oraz "Statek komedian­tów" Jeromea Kerne'a (1927) i wywodzić go w prostej linii z doświadczeń europejskiej ope­retki. Według innych historia musicalu zaczęła się dopiero w roku 1943 od głośnej "Oklaho­my" Rogersa, w której po raz pierwszy wykorzystano w pełni wszystkie składniki, mające z la­tami ukształtować się w estety­czny kanon gatunku: wątek dramaturgiczny jako kompo­nent muzyki i choreografii (odwrotnie niż w operetce), luź­na tkanka fabularna i zindywidualizowane postacie bohate­rów. A wszystko to w wyraźnym kontekście komediowym. Z czasem zresztą okazało się, że humor wcale nie jest warun­kiem sine qua non, więc głośne musicale lat siedemdziesiątych ("Jesus Christ Superstar", "Hair", "Evita") są go w ogóle pozba­wione. Zastąpiony został wyra­zistą metaforą bądź symboliką. Ale dopiero filmowe doświad­czenia z gatunkiem uświadomi­ły, iż jego podstawowym spoi­wem kompozycyjnym okazał się rytm - i to w podwójnym znaczenia: muzycznym oraz dramaturgicznym.

Filmowy musical to zresztą również amerykańska specjal­ność, choć w innych krajach także powstawały sporadycznie udane realizacje (np. w Cze­chosłowacji w okresie "nowej fali": "Starcy na chmielu" czy "Gdyby tysiąc klarnetów"), jed­nak po ,,Hair" Milosa Formana, ostatnim z wielkich, księga ga­tunku zaczęła się powoli za­mykać.

A teraz mamy w Warszawie "Metro".

Zawdzięczamy je kaprysowi i inwencji jednego człowieka oraz zapałowi i talentom kilku innych. Wiktor Kubiak, biz­nesmen ("Batax"), zdecydował się zainwestować w przedsię­wzięcie tyleż trudne co ryzy­kowne. Dzięki Józefowiczowi skompletował młody zespół - amatorów! - i przystąpił do urzeczywistniania zamysłu, któ­rego efekt oglądamy obecnie na scenie. Jest zatem "Metro" owocem pracy zespołu stwo­rzonego poza państwowymi strukturami życia teatralnego. I w tym sensie właśnie stanowi godny odnotowania precedens w dotychczasowej praktyce.

Wnosi on do toczących się obecnie namiętnych dyskusji na temat przyszłego kształtu organizacyjnego i statusu finan­sowego scen zawodowych własne rozwiązanie, proste, acz trudne do upowszechnienia. Okazuje się, że aby istnieć wy­starczy mieć odpowiedniego sponsora, gotowego ryzykować własne pieniądze w sferze tak mgławicowej - więc niepew­nej - jak teatr.

Kubiak zaryzykował. Nie wypada dociekać, ile go to dotąd kosztowało, ale sądząc po warunkach, jakie stworzył wyko­nawcom - niemało. Czy zdoła wycofać swoje pieniądze? - To oczywiście jego zmartwienie, patrząc jednak na efekty, jakie zostały osiągnięte, ma na to realne widoki.

Bo "Metro" jest niewątpliwie realizacją udaną, choć nie w pełni, jego atuty wszelako zde­cydowanie przeważają nad mankamentami. Te ostatnie wi­dzę zwłaszcza w miałkościach literackich scenariusza, niezbornego zwłaszcza w pierw­szej części, rażącego banałem dialogów i niezbyt konsek­wentnym prowadzeniem głów­nego wątku. Niedostatki te moż­na jednak łatwo wyeliminować wprowadzając drobne poprawki, korekty i skrzenia. Poważ­niejszy błąd tekstu pań Miklaszewskich to ten, że utworowi brakuje wyraźnie zindywiduali­zowanych postaci bohaterów, wokół których ogniskować się powinny racje i relacje stano­wiące osnowę konfliktu. Sam pomysł fabularny spektaklu natomiast, jakkolwiek niezbyt oryginalny, okazał się drama­turgicznie nośny: "Metro" to opowieść o grupce młodzieży wypowiadającej poprzez muzykę swój stosunek do świata; koncertują oni - amatorsko - na dworcach kolei podziemnej, dopóki uznanie nie otworzy im drogi na profesjonalne estra­dy. Ot, rodzaj współczesnej baj­ki o marzeniach i tęsknotach, nadziejach i zwątpieniach, ma­łych rozczarowaniach i małych sukcesach. Życiowe, a przy tym - bez nadmiernej egzaltacji. Miałkość i płycizny tekstu w znacznym stopniu i z powo­dzeniem niweluje Józefowicz, reżyser i choreograf, mając w ręku dodatkowe atuty: intere­sującą i niezwykle funkcjonalną scenografię Sosnowskiego oraz - zwłaszcza - muzykę Stokło­sy. Kilka songów z "Metra", zwłaszcza "Pieniądze" oraz zna­na już z telewizji "Kolęda" mają szansę stać się autentycznymi przebojami, a zastosowane - po raz pierwszy w Polsce - światła laserowe, jako element kompozycji przestrzennej, sta­nowią coś więcej niż atrakcję samą w sobie: użyte celowo i z umiarem współtworzą klimat przedstawienia, będąc równo­cześnie integralnym elemen­tem całości.

W sumie "Metro" jest z pew­nością widowiskiem godnym uwagi i nowym, ważnym do­świadczeniem w próbach asy­milacji musicalu jako gatunku w polskiej tradycji scenicznej. Wydaje mi się jednak, że przed­sięwzięcie Wiktora Kubiaka zy­skałoby większy rozmach w wersji ekranowej. Zyskałoby również to, czego mu obecnie trochę brakuje: rytm. Ale to odrębny problem.

W każdym razie war­szawska przygoda z "Metrem" ma także swój morał. Wynika z niego, że być może, pieniądze szczęścia nie dają, nie są też patentem na wolność, ale na pewno pozwa­lają realizować marzenia. Wprawdzie w sztuce inaczej niż w życiu - ale jednak! Tylko że to już jest temat na zupełnie inny musical.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji