Artykuły

Fenomenalny Mayday

Na pierwszym spektaklu publiczność zapełniła ćwierć parteru. Na drugim połowę. Na trzecim już cały parter był zajęty. Po dwóch tygodniach na widowni krakowskiej Bagateli był komplet. I tak jest do dziś. "Mayday" nie schodzi z afisza od 22 lat - pisze Katarzyna Janiszewska w Polsce Gazecie Krakowskiej.

Co decyduje o sukcesie sztuki? Doskonały humor słowny i sytuacyjny? Fantastyczna obsada? Tego nigdy się nie wie. Jedno za to wiadomo do końca.

Farsę Raya Cooneya zagrano w Bagateli już 1500 razy!

Krzysztof Bochenek wciela się w rolę Johna Smitha, sympatycznego bigamisty z farsy "Mayday". Bogdan Grzybowicz gra inspektora Troughtona. Nie opuścił ani jednego przedstawienia

Wnętrze salonu, na środku stoi sofa. Na sofie siedzą dwie kobiety w peniuarach, wyraźnie zaniepokojone. Telefonują. Mary: Komisariat policji Wimbledon? Bardzo przepraszam, panie inspektorze, ale martwię się o mego męża.

Barbara: Komisariat Stretharn? Niepokoję się o mego męża.

Mary i Barbara: John Smith. Jest taksówkarzem.

Mary: Obudziłam się rano, a jego nie było w domu. Miał być o dwunastej w nocy.

Barbara: Miał być o 7.30 dziś rano. A on jest zawsze taki punktualny!

Krzysztof Bochenek i Bogdan Grzybowicz już czekają za kulisami, skoncentrowani, zaraz otworzą drzwi i pojawią się na scenie.

Grzybowicz: Przychodzę do teatru półtorej godziny przed rozpoczęciem spektaklu. Chyba po prostu z przyzwyczajenia. Bo tak naprawdę, po tylu latach z marszu mógłbym wyjść na scenę. Wiem, co zastanę, co mam robić, rekwizyty są przygotowane.

Wchodzi John Smith podtrzymywany przez komisarza policji Troughtona.

Nieoczekiwane zbiegi okoliczności demaskują podwójne życie taksówkarza Johna Smitha: w dwóch domach, z dwiema kochającymi go małżonkami. Nieszczęśnik próbuje wybrnąć z tarapatów.

Po raz pierwszy w Polsce sztukę wystawiono w 1994 r. w warszawskim Teatrze Kwadrat. Tytuł "Mayday", czyli wołanie o pomoc, zaproponowała Elżbieta Woźniak, tłumaczka farsy (zamiast oryginalnego "Run For Your Wife").

Mary: O mój Boże! Wiedziałam, że miał wypadek.

Troughton: Nic mu się nie stało.

John: Czuję się dobrze, naprawdę, czuję się dobrze.

Tę kwestię bohater wypowiada już po raz 1500. Nie licząc prób, rzecz jasna.

Bochenek: Nikt się nie spodziewał, że sztuka będzie grana tak długo i będzie się cieszyć takim powodzeniem. Nie ma w Polsce przedstawienia, które można by porównać z "Mayday".

Farsa jak tragedia

Na pierwszym spektaklu publiczność zapełniła ćwierć parteru. Na drugim połowę. Na trzecim już cały parter był zajęty. Po dwóch tygodniach na widowni w Bagateli był komplet. I tak jest do dziś. "Mayday" nie schodzi z afisza od 22 lat. Trudno dostać bilety. Bywały już spektakle, na które chodziły tłumy. Ale po pewnym czasie traciły widownię. A "Mayday" nie traci. Wiele osób chodzi po kilka razy, chodzą kolejne pokolenia. Jeden drugiemu przekazuje: tę sztukę po prostu trzeba zobaczyć.

Bochenek: To prestiż również dla teatru. Nikt nie przebije sukcesu "Mayday". Musiało się coś ważnego wydarzyć, że ta sztuka nie schodzi z afisza. Często, gdy w teatrze zmienia się władza, usuwa ślady poprzednika. Bo ma inną wizję teatru. A tu kolejne dyrekcje utrzymują "Mayday" w repertuarze.

Tragedia od farsy niczym się nie różni. Trzeba grać ją poważnie. Tylko w tragedii ludzie płaczą, a w farsie się śmieją

Spektakl wyreżyserował Wojciech Pokora. Miał wszystko dobrze przemyślane, bo na początku sam grał w sztuce główną rolę. Później reżyserował ją w innych miastach: we Wrocławiu i Katowicach. Tam zobaczyła przedstawienie Nina Repetowska, ówczesna dyrektorka Bagateli, i zaprosiła Pokorę do pracy w Krakowie. Co miało dobre strony, bo jak zdarzyła się choroba, można było ściągnąć kogoś na zastępstwo z innej obsady. Pokora przyjechał do Krakowa, rozdał aktorom tekst sztuki, powiedział, o co mu chodzi. Aktorzy spotykali się, uczyli tekstu, budowali role. A po miesiącu Pokora przyjechał drugi raz i i ustawił spektakl.

Grzybowicz: Podkreślał, że farsy nie można grać jak dowcipasów, wygłupów. Tylko jak najbardziej poważnie, jak klasyczny dramat. A co jest zabawnego, to samo wyjdzie.

Bochenek: Tragedia od farsy niczym się nie różni. Tylko w tragedii widz płacze, a w farsie się śmieje. Tutaj nasz bohater, bigamista, naprawdę ma problem, jego to wiele kosztuje. Jest w środku tragedii, ale u ludzi wywołuje to śmiech. Im bardziej próbuje wyplątać się z problemów, w tym większe tarapaty wpada. I tak aż do finału. A jak w końcu mówi prawdę, nikt mu nie wierzy.

Granie kubłami

Sztuka Reya Cooneya jest uznawana za jedną z najlepszych fars na świecie. Sam autor, który jest dramatopisarzem i aktorem w jednym, przyznaje, że gdy siada do pisania, nigdy nie ma jasnego, spójnego obrazu całości. Pierwszą wersję scenariusza porównuje do średniej klasy forda. A chodzi przecież o to - podkreśla - by do czasu ukazania się na West Endzie nabrał elegancji, komfortu i precyzji rolls-royce'a. Cooney najpierw jeździ więc ze spektaklem po prowincjach, czyta scenariusz małej liczbie widzów. Na podstawie ich reakcji poprawia, szlifuje, przekształca, rezygnuje z niektórych postaci bądź nowe powołuje do życia. I dopiero finalny efekt prezentuje w Londynie.

W czym zatem tkwi fenomen "Mayday"?

Po pierwsze: tekst. Bardzo zręcznie napisany, świetnym językiem. To jeden niekończący się dowcip, znakomity humor słowny i sytuacyjny. Co zdanie, to puenta i śmiech.

Po drugie: obsada. Cooney zawsze szuka aktorów umiejących grać tragedię, z doskonałą techniką aktorską, precyzyjnych i skupionych na pracy. Takich, którzy wiedzą, jak grać zespołowo. Nie szarżują, gdy nie czas na indywidualne popisy. Ninie Repetowskiej doskonale się udało spełnić założenia Cooneya.

Grzybowicz: Chciałbym uniknąć określenia: jedna wielka rodzina, bo często się nim szafuje. Ale rzeczywiście, jesteśmy nieprawdopodobnie zżyci. Nie chodzi mi o to, że przyjaźnimy się poza pracą. Ale kiedy zjawiamy się w teatrze, stanowimy jedność. Ci, co oglądali spektakl warszawski twierdzą, że nasz jest dowcipniejszy. Myśmy się do tego solidnie przyłożyli. Fakt, że gramy tak długo, świadomość, że tylu ludzi chce nas oglądać, zobowiązuje. Gramy uczciwie, bez wygłupów, nie upiększając autora, nie odchodząc od założeń sztuki i poszczególnych postaci. Bo i po co?

Po trzecie: bliski wszystkim przekaz. Tekst nie jest typowo angielski, osadzony sztywno w tamtych realiach. To uniwersalna historia, można ją przełożyć na nasze warunki. Taksówkarz bigamista może się zdarzyć wszędzie.

Po czwarte: czas. W okresie przedwojennym każdy teatr miał w repertuarze farsy. Ale kiedy "Mayday" wchodziło na afisz, nie grywało się ich. Krytycy i dyrektorzy teatrów uważali je za gorszy rodzaj sztuki.

Bochenek: Jak w filmie - czym innym jest komedia, czym innym burleska. Burleska to kopanie się po tyłkach. Tak samo farsa: jest na granicy dobrego smaku. Uważano, że to coś w złym guście i nie powinno się jej robić. Dyrektorzy bali się zainwestować. Trudność farsy polega na tym, że sam tekst implikuje aktora do grania szeroko, od ściany do ściany. W żargonie aktorskim nazywa się to graniem kubłami. Czyli pokazuje się rzeczy w sposób przerysowany: aktor mówi bardzo głośno, przesadnie gestykuluje, mimika jest zbyt żywa.

Sympatyczny bigamista

W tej farsie wszystko jest zbudowane na zasadzie kontrastów. Jest dwóch inspektorów policji: inspektor Porterhouse - ciapowaty fajtłapa, i drugi inspektor Troughton: ostry, poważny, porządny, wszystko wie.

Grzybowicz: Kiedy tę postać ustawiał Wojciech Pokora, inspektor był z lekka przygłupi, przyjmował z dobrodziejstwem inwentarza wszystko, co mówili mu bohaterowie. A ja czułem, że to nie naiwny prostaczek i że odrobina inteligencji zawodowej w nim jest. Doskonale orientuje się, że coś nie gra i chce się dowiedzieć co. Pokora przyjechał, by obejrzeć nasze przedstawienie. I zgodził się, że można tak grać tę postać. Więc dałem mojemu bohaterowi od siebie trochę inteligencji.

Dalej są dwie żony: Barbara - szczupła blondynka, głupiutka kobietka do kochania i Mary - brunetka, harpagon, trzymająca dom w ryzach, która bez przerwy za coś Johna ochrzanią.

Cały czas czujemy energię widowni. Ona przechodzi przez rampę, udziela się aktorom. To nas napędza, aż chce się człowiekowi grać

Jest Stanley - powolny, spokojny, ale im lepiej chce, im bardziej próbuje pomóc przyjacielowi, w tym większe tarapaty go wpędza - i wreszcie jego przeciwieństwo, John Smith: prężny, energiczny, bo musi przecież obskoczyć dwie żony, ciągle w biegu, gdzieś się spieszy, goni, ciągle czymś zaaferowany.

Bochenek: Ja bardzo lubię tego swojego bohatera. Takiego bigamistę! Bo to jest w gruncie rzeczy bardzo dobry człowiek. Żony, obie, są z nim szczęśliwe. Jest dla nich czuły, wyjątkowo troskliwy, kupuje im prezenty. To ciepła, miła farsa. I jej bohaterowie też tacy są. Tam nie ma złego charakteru. Są kontrowersyjne, oryginalne, ale złego nie ma. Dziś mój bohater to kompletnie inna postać niż ta grana na premierze. Na początku John był dużo bardziej zdołowany, wyciszony, przestraszony. Ja staram się grać go na uśmiechu. Chcę, by publiczność go lubiła, by widz się z nim identyfikował. Ma mój charakter, jest energiczny jak ja. W ogóle jestem do niego bardzo przywiązany. Nikt inny mi się w tej roli nie podoba. Ja gram tę postać najlepiej!

Półmiasta już widziało

Widownia przy ul. Karmelickiej liczy 338 miejsc. Przyjmując, że w ciągu 22 lat, od kiedy grany jest "Mayday" frekwencja wyniosła średnio 95 proc., można obliczyć, że spektakl obejrzało 481500 tys. widzów. Zakładając, że w Krakowie mieszka ok. 759 tys. ludzi, to przedstawienie obejrzała połowa mieszkańców miasta! A mimo to do dziś cieszy się popularnością. Jest wystawiany nawet dwa razy dziennie.

Bochenek: Nie sądzę, aby ktoś był znudzony, zastanawiał się nad pożegnaniem, czy grał do kitu, byle tylko odwalić robotę. Cały czas czujemy energię widowni, ona przechodzi przez rampę i udziela się aktorom. Jak publiczność jest jajcarska, chce się bawić, to nas napędza, chce się grać.

Grzybowicz: Niby gramy to samo. Ale człowiek jest żywym organizmem i nigdy nie zagra idealnie tak samo. Każdy spektakl musi być wyjątkowy, jedyny, najlepszy. Skupienie jest warunkiem wszystkiego. Musi być ten nerw, wynikający z tego, że słuchamy partnera. Po pewnym czasie tekst mówi się mechanicznie. I trzeba uważać, aby nie uciec gdzieś myślami. Mnie się to zdarzyło, kompletnie się wyłączyłem: tekst leciał, postać żyła, ale ja byłem gdzieś daleko. Jak wróciłem, nie mogłem się połapać: w którym miejscu sztuki jestem? Koledzy mnie uratowali.

Sufler, niestety, nie za bardzo jest w stanie aktorom pomóc. Akcja w farsie jest wartka, dialogi szybkie: pytanie i natychmiast pada odpowiedź, błyskotliwa riposta. Wszystko dzieje się błyskawicznie. Trzeba cały czas być czujnym. I zanim sufler coś podpowie, aktor jest już w następnej scenie. Jak telefon nie zadzwoni - a to bardzo ważny element przedstawienia - to aktor zdąży wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi.

Bochenek: Fajne są te sceny, gdzie mam puentę. Każdy aktor lubi je najbardziej. Trzeba się wysilić, by dostać pozytywną opinię. I nie wolno psuć koledze puenty: przeszkadzać, zasłaniać. Najlepiej stanąć z boku i dać dokończyć kwestię, by ludzie się śmiali. Bo za chwilę będzie twoja puenta. Lubię bardzo dialogować ze Stanleyem: to jak się boksujemy, odbijamy piłeczkę, puenta narasta i narasta. On mówi: To ty masz dwie żony? - Tak. I dwa domy? - Tak. O rany boskie! A ja cię miałem za dupę wołową. - No tak, tak... I ty tak latasz między Wimbledon a Stretham jak jakiś napalony truteń? - No latam, latam. W pewnym sensie latam. 0 rany, Stretham to praktycznie tuż obok! - Cztery i pół minuty taksówką.

Kiedy zejść ze sceny

Grzybowicz: A moją ulubioną sceną jest ta ze Stanleyem, kiedy usiłuje mnie wrobić w nieprawdopodobną historię o śmierci dziadków głównego bohatera. Ja tego nie kupuję, ale udaję, że mu wierzę. Nie ma tu huraganów śmiechu. Ale jest takie podwójne granie. Niby wierzę w to, co tamten mówi, a tak naprawdę nie wierzę mu wcale.

29 marca aktor obchodził jubileusz 80-lecia. Koledzy przygotowali huczną fetę. Był tort, przemówienia, wzruszenie. To jedyny aktor "Mayday", który nie opuścił ani jednego przedstawienia.

Grzybowicz: Przypadek. Koledzy chorowali, koleżanki rodziły dzieci. Mnie jedno i drugie ominęło. Żadna w tym moja zasługa. Wcześniej były inne spektakle. Ale ostatnio grałem tylko w "Mayday". I nawet się nie spostrzegłem, kiedy zostałem aktorem jednej roli. Ludzie na mieście mnie rozpoznają właśnie z "Mayday". Zagram jeszcze 10 spektakli i zastąpi mnie ktoś inny. Nie jestem znużony ani znudzony. Ale trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Dyrekcja Bagateli doprowadziła do jej rozkwitu, gra się tu od Szekspira do Cooleya. Cieszę się, że swój aktorski żywot kończę właśnie w tym teatrze.

Scena finałowa. John Smith stoi zgnębiony, w towarzystwie inspektorów i swojego przyjaciela Stanleya.

John: No więc tak: pani, która wybiegła stąd na ulicę, Mary Smith, nie jest żoną pana Gardnera, nie ma z nim synka Stanleya i nie jest zakonnicą, ale moją żoną, z którą wziąłem ślub trzy lata temu. Pani, która wybiegła do sypialni, Barbara Smith nie jest moją pomocą domową ani transwestytą, ale również moją żoną. Obecny tu pan Gardner nie jest rolnikiem ani homoseksualistą, ale moim serdecznym przyjacielem, który, próbując mnie ratować, sam omal nie utonął. Jestem do panów dyspozycji.

Troughton: Jest pan wierutnym kłamcą, panie Smith.

*

W TEKŚCIE CYTOWAŁAM FRAGMENTY SZTUKI "MAYDAY".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji