Artykuły

Komedia ludzka

"Wujaszek Wania" Antoniego Czechowa w warszawskim Teatrze Polskim na pierwszy rzut oka zdaje się spektaklem na wskroś tradycyjnym. Gdy jednak zedrze się z niego ową powłokę, okazuje się prawdziwym odkryciem.

Pokazać którąś ze sztuk autora "Wiśniowego sadu" w całości, nie skreślając nawet odde­chu? To wydaje się nieprawdopodobień­stwem. Pamiętam, jak przed laty Jerzy Ja­rocki podzielił młodzieńczego "Płatonowa" na dwa pełnoprawne seanse, bowiem zagra­nie całości jednym ciągiem zajęłoby teatrowi pewnie sześć godzin. Zazwyczaj więc dra­maty Czechowa traktuje się z atencją, dosto­sowując jednak do przyzwyczajeń dzisiejszej publiczności. Bywało też, że utwory rosyj­skiego mistrza stawały się tylko pretekstem do osobliwych i bardzo pięknych wariacji na temat. W tym nurcie mieści się cały teatr Jerzego Grzegorzewskiego - jego wspaniały "Wujaszek Wania" i realizowane dwukrotnie "Dziesięć portretów z czajką w tle". Arcydzieła Grzegorzewskiego to jednak przykład teatru inscenizacji, z szacunkiem traktującego reżysera, ale na najważniej­szym miejscu stawiającego piętno reżyser­skiej wizji. Z pozoru spektakl w Polskim mie­ści się na antypodach takiego myślenia. Przygotował go przybywający z Rosji Wieniamin Filsztyński - artysta dotąd u nas pra­wie w ogóle nie znany, ale cieszący się świa­tową sławą jako jedyny w swym rodzaju spe­cjalista od metody Stanisławskiego i jej na­uczyciel. Twórca, który pozostaje jej wierny od dekad i wcale nie zrażają go dochodzące z różnych zakamarków bulgoty o tym, że Stanisławski to morderca teatru. Kiedy obejrzy się spektakl w Polskim, łatwo zrozu­mieć, że wszystko zależy, kto weźmie w swe ręce nieszczęsnego Konstantego Siergiejewicza. Gdy robi to artysta pokroju Filsztyńskiego, pogardliwie odrzucana metoda jawi się jako ultranowoczesna. Po kwadransie kompletnie zresztą o niej zapominamy. Trwa zatem ten "Wujaszek Wania" cztery godziny, i choć ciągnie się niespiesznie mógłby zakończyć się za kolejne dwie. Reżyser jest Czechowowi wierny do ostatka. Skoro autor napisał sztukę w czterech aktach zatem wieczór jest podzielony na cztery części. Co za tym idzie - mamy trzy antrakty, co dziś w teatrze jest osobliwością. W dodatku słyszymy ze sceny cały tekst dramatu - widzowie starsi niż ja prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu. Czuła i pełna zrozumienia interpretacja aktorów Polskiego każe znów zauważyć, jak genialna jest to literatura. Filsztyński nie idzie zatem na kompromisy z widzem. Nie zastanawia się, czy cztery go­dziny na "Wujaszku Wanii" to - powiedzmy - o pół godziny za dużo. Wie dokładnie że każdy ekwiwalent dramatu Czechowa nie będzie mu równoprawny, z powodów oczywistych przyniesie bolesne zubożenie. Dlatego nie ma prób uwspółcześniania tekstu, bo to całkowicie niepotrzebne, skoro rzecz dzieje się zawsze i wszędzie. Na scenie Polskiego wybudowano przestronną drewnianą izbę. W niej umieszczono ściany, ich przesunięcie pozwala nam znaleźć się w kolejnym z 26 pokoi tego domostwa-labiryntu. Całość zamyka jasne tło horyzontu. Na stole przykrytym białym obrusem samowar, gdzieś wiklinowy fotel bujany, sekretarzyk. Dekoracje Aleksandra Orłowa nawiązują i do klasyków rosyjskiej sceny w rodzaju Lwa Dodina, i do twórców zachodnioeuropejskiego kręgu. Klarowne aż do bólu, pro­ste, a jednak zamykają w sobie cały świat. Takie tło na pierwszy plan wydobywa emocje, wyostrza konflikty, podkreśla napięcia, zdziwią się wszyscy, którzy usłyszawszy o nabożnym stosunku Filsztyńskiego do dramatycznego oryginału, będą spodziewać się pozbawionej wdzięku piły. Przeciwnie - wierność nie oznacza spowolnienia tempa zdarzeń, nie zaraża fraz patosem. Znów jest na odwrót - zdejmuje z nic wszystko to, co przez mgnienie oka mogło wydać się niedzisiejsze. Filsztyński bowiem zrywa ze wszystkimi interpretacjami od pierwszej do ostatniej sekwencji "przeczerniającymi" "Wujaszka Wanię", wydobywającymi z niego sam mrok. Bohaterowie rozmawiają ze sobą jak gdyby nigdy nic, niedbale, chociaż i pie­czołowicie rozkładając akcenty. Nie stronią od złośliwostek, mnożąc sytuacje bez mała komediowe. Po chwili jednak urwany aktor­ski gest, wprawienie ciała w ruch albo nie­okiełznany pęd krańcowo zmienia tonację i wymowę obrazu. Podobną zdolność do kon­struowania scenicznych światów, a potem ich burzenia jednym zamaszystym gestem mają nieliczni. Ale również im byłaby nie­przydatna bez aktorów. Zespół warszawskiego Teatru Polskiego pierwszy raz od dawna dostał szansę udo­wodnienia swej klasy. Mógłbym przepisać cały afisz. Dominik Łoś jako Tielegin od pierwszej chwili wywołuje czułe współ­czucie, Niania Łucji Żarneckiej jest jak trze­ba prosta, gruboskórna i wrażliwa jednocze­śnie. Barbara Dobrzyńska jako stara Wojnic­ka ucieka od stereotypu zapatrzonej w zięcia kretynki, bowiem obdarza ją tandetną wprawdzie, ale elegancją. Sieriebriakow w interpretacji Krzysztofa Kumora puszy się jak paw, ale pod spodem skrywa dramat niespełnienia. Wreszcie wyrywającą się ku wolności (czyli Astrowowi) złamana cierpieniem, czasem niezdarna, a czasem wdzięczna Sonia Katarzyny Stanisławskiej.

I nie do końca pewna jeszcze, ale frapująca w rysunku zataczającej się ze zmęczenia nudą Heleny Małgorzata Lipmann.

Nie byłoby jednak tego przedstawienia bez dwóch ról. Tomasz Borkowski jest odkryciem wieczoru. Nasyca Astrowa taką gamą sprzecznych uczuć, że aż zadziwia. Bywa arogancki, butny, zadziorny, a jest cały czas uwodzicielski i piekielnie inteligentny. W każdym geście znać gorzką świadomość, że jego droga prowadzi donikąd. Borkowski przy tym udowadnia, że nie wyszła do końca z użycia wartość taka jak prawdziwa męskość na scenie.

I tytułowa partia Mariusza Wojciechowskie­go. Powiedzieć, że wielki aktor w swej pierw­szej warszawskiej roli rzuca na Czechowowskiego Wanię nowe światło, to nic nie powie­dzieć. Zwykle sceniczni wujaszkowie to po­żałowania godne safanduły, by nie powie­dzieć łajzy. Wojciechowski natomiast kreśli portret zdegradowanego amanta, kogoś ta­kiego, jak Płatonow po latach. A skoro tak, tym bardziej rani go zmarnowane życie. Wujaszek Wojciechowskiego nie jest jednak sa­mym bólem, można znaleźć w tej roli i ułam­ki radości, i bardzo wiele tęsknoty, i - wbrew wszystkiemu - resztki wiary w świat. Prze­praszam za patos - rola Wojciechowskiego to czyste człowieczeństwo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji