Artykuły

Lekcja teatralnej prawdy według Czechowa

Po ostatniej dekadzie w na­szym teatrze wydawało się, że takie przedstawienie nie ma już prawa powstać. Nie ma prawa frapować, nie znajdzie publiczności. A jed­nak. "Wujaszek Wania" w warszawskim Teatrze Pol­skim jest zaskoczeniem. I wielką radością.

Cztery bite godziny z trze­ma przerwami, całość tek­stu, żadnych przeróbek, skró­tów, dopisków. Niesłychanie rzetelne aktorstwo psycho­logiczne, sceniczny dialog, prawdziwe postacie. Swego czasu ogłoszono przecież, że taki teatr przestał obowiązy­wać! On jednak wciąż się trzyma i pokazuje swoją ży­wotność.

Kilka lat temu mogliśmy w Polsce oglądać łotewską "Me­wę" w reżyserii Petera Ste­ina, trzy lata temu na toruń­skim Kontakcie ten sam tekst Czechowa - ale niemal pozbawiony scenografii, bez re­aliów końca XIX wieku - po­kazał ze swoim teatrem Arpad Schilling. Choć różne to były propozycje artystyczne, zbliżało je jedno: psycholo­giczny realizm, wycyzelowa­ny dialog, absolutna szcze­rość aktorów w tworzeniu scenicznych postaci. Przed­stawienie Wieniamina Filsztynskiego, rosyjskiego reżyse­ra, który "Wujaszka Wanię" zrealizował na pomniejszo­nej do laboratoryjnych roz­miarów scenie Teatru Pol­skiego, należy niewątpliwie do tego nurtu czytania Cze­chowa. Bezlitosnego dla bo­haterów, ale zmuszającego widza do współodczuwania z tymi ludźmi.

Dzięki rosyjskiemu reżyse­rowi mamy wreszcie inter­pretację Czechowa oczysz­czoną z czułostkowości. Klucz - czy raczej wytrych - do otwierania "Scen z życia ziemian" (już sam podtytuł "Wujaszka Wani" kryje w so­bie ironię!) nakazywał do tej pory robić z tytułowego Woj­nickiego wcielenie dobroci, a z Astrowa - wielkiego, niedo­cenionego i niezrozumiane­go człowieka. Odczytanie dramatu Czechowa w ten sposób sprawiało, że po trzech identycznych inscenizacjach miało się ochotę sprać obu tych facetów, żeby wreszcie przestali zawracać głowę swoją anielskością. Filsztynskij pokazuje wresz­cie bohaterów "Wujaszka Wa­ni" bezlitośnie i w ostrzej­szym świetle. Nie są jedynie nieszczęśliwi i heroiczni w znoszeniu tego, co przyniosło im życie. Filsztynskij pokazu­je ich także jako pozerów gra­jących komedię przed sobą i przed innymi. Trochę po to, by wydać się sobie i innym lepszymi, trochę też po to, by zagłuszyć w sobie świado­mość jałowego życia przesy­pującego się niby piasek mię­dzy palcami. Bo kimże jest ów wspaniały doktor Astrow? Do kieliszka zagląda, pacjent mu mrze pod chloroformem, panu dokto­rowi (ten makabryczny żart Czechowa mówi coś o sto­sunku autora do postaci) naj­lepiej operuje się na lekkim cyku. To prawda, że ten Astrow sadzi lasy, ale już do­rabianie do tego ekologicz­nych mrzonek jest w jego ustach czymś groteskowym. Tomasz Borkowski (pierw­sza wspaniała rola w Teatrze Polskim po kilku sezonach pauz i aktorskich wpadek)gra Astrowa bardzo ostro. Chłopski gest, szorstkość obejścia, nawet jakiś knajacki ton we wszystkim, co mó­wi ten rzekomo subtelny czło­wiek, a wreszcie czysta biologiczność jego uczucia do Heleny. Astrow traktuje ją jak obiekt do zaliczenia, jak młode atrakcyjne ciało, ale z pewnością żaden obiekt du­chowych uniesień...

Wielka scena popijawy z Wojnickim. Żadne tam ciche wylewanie żalu nad nieuda­nym życiem, toż to pijacka rozróbka, choć w chwili gdy Astrow śpiewa, jest w tym śpiewie coś przejmującego, rozpacz, że coś przeszło obok, coś się nigdy nie stało...

Podobnie kilkuwymiarowa jest postać tytułowego wujaszka Wani zagrana przez Mariusza Wojciechowskiego, który tą rolą rozpoczyna pra­cę w Teatrze Polskim. To prawda, że wujaszek jest nie­szczęśliwy, ale Wojciechow­ski wciąż daje nam sygnały, że to nieszczęście bardzo się Wa­ni podoba. Psychologowie na­zywają taką postawę urodzo­ną ofiarą. Wojnicki umie wy­musić współczucie, czasem zbyt szerokim, komedianckim gestem; zwraca na siebie uwagę zachowaniem, które przystałoby może chłopcu, ale nie mężczyźnie dobiegają­cemu pięćdziesiątki.

Prawdziwie tragiczny jest w kulminacyjnej scenie, pomysł Sieriebriakowa na sprzedaż posiadłości ostatecznie go ła­mie, nie będzie już chłopię­cych gestów. Pozostała tylko twarz niemłodego już, ale wciąż przystojnego mężczy­zny, twarz ściągnięta w maskę bólu. Świetna rola Krzyszto­fa Kumora jako Sieriebriako­wa, studium egoizmu i zado­wolonej z siebie głupoty, wspaniała Łucja Żarnecka ja­ko niania i Małgorzata Lipmann jako Helena. Szereg wielkich aktorskich niespo­dzianek - tych aktorów w ta­kiej formie nie widzieliśmy w Polskim od wielu lat.

Filsztynskij pokazał nam lek­cję scenicznego realizmu naj­wyższej próby, ale przecież to nie znaczy, że na scenie Pol­skiego adaptowanej na mały teatrzyk z niewielką widownią mamy do czynienia z nudnym weryzmem. Nie, Aleksander Orłow zbudował scenografię ostentacyjnie teatralną. Wnę­trze drewnianego wiejskiego dworku układa się w tradycyj­ne teatralne kulisy, a scenicz­ną przestrzeń zamyka jasny, oświetlony jednostajnie hory­zont. Jesteśmy w teatrze i nikt nie chce czarować nas wraże­niem scenicznej iluzji. Arty­styczną prawdę buduje to, co najważniejsze - relacje między aktorami.

Teatr Polski odniósł wielki artystyczny sukces. Bardzo go potrzebował. Do pełni szczęścia brak tylko jednego: prostszego finału, bo długie zasłanianie sceny ogromnymi drewnianymi panelami (co zapewne w intencji inscenizatora było znakiem pogrzeba­nia świata Wojnickiego i Soni za życia) jest nie kropką nad i, lecz raczej sporym kleksem. Miało to wzruszać, a w rezul­tacie mamy wrażenie ciągnię­cia braw za uszy, co temu spektaklowi wcale nie jest po­trzebne. Powodzenie i tak ma zapewnione.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji