Artykuły

Wujaszek genialny czy denny

"WUJASZEK WANIA" CZECHOWA W WARSZAWSKIM TEATRZE POLSKIM. Nasi recenzenci toczą spór. Jeden ocenia spektakl jako świetny, drugi uważa go za godny pożałowania. Jednego - uskrzydla, drugiego dobija. Nie ma wyjścia - trzeba samemu obejrzeć

Pro JANUSZ R. KOWALCZYK

Emocje w wielkim stylu

Wieniamin Filsztyński pokazał mądrą i olśniewającą insceni­zację "Wujaszka Wani" Antoniego Czechowa. Dramat sprzed wieku przemawia dziś do nas zaskakująco aktualnie. Udanym zabiegiem okazał się niespieszny rytm narracji, do­brze oddający klimat rosyjskiej prowincji czasów autora. Kto umiał mu się poddać, dla tego cztery godziny przedstawienia (z trzema przerwami po każ­dym z aktów) minęły nieomal niepostrzeżenie. Uwagę widza pochłaniała w tym czasie wspaniale ukazana gra emocji bohaterów - grona inteligen­tów wikłających się w proble­my natury obyczajowo-uczuciowej, którym dziwnie nie umieli sprostać. Filsztyński zaangażował swo­ich stałych współpracowników. Dekorator Aleksander Orłow wyznaczył niepokojące prze­strzenie działań ruchomymi ścianami z surowych desek i jasnym horyzontem, niekiedy odpowiednio nasycanym na­strojowymi barwami. Bohaterowie nosili kostiumy Iri­ny Czerednikowej łączące wdzięk i ducha epoki z ele­mentami bliższymi naszej rzeczywistości - dotyczyło to zwłaszcza Iwana Pietrowicza Wojnickiego, czyli tytułowego Wujaszka Wani, przyodzianego w powyciągane włóczkowe swetry. Grający go Mariusz Wojciechowski - dotąd znany ze scen Łodzi i Krakowa - obnosił zmęczoną twarz człowieka przed pięćdziesiątką, który znienacka dostrzegł znikomość dotychczasowych dążeń. Od lat zarządzał majątkiem ukochanej siostry, harując nad siły i wszystkiego sobie odmawiając, żeby pospłacać długi, tymczasem jego trud zo­stał wystawiony na urągowisko. Aktor dał przejmującą kreację. Widziałem Wojciechowskiego w wielu świetnych rolach, ale dopiero jako Iwan miał okazję użyć pełni swych możliwości. Ze sprawnością prestidigitatora przechodził od ironicznej bła­zenady do tonów serio, którymi chwytał za serce. Dawno ten wspaniały, acz niedoceniany wykonawca nie był w rękach tak dobrego reżysera. Jestem pełen uznania dla po­wściągliwej, zrównoważonej gry wszystkich pozostałych uczestników zdarzeń. Ujawnia­ne emocje walczyły o lepsze z tymi skrywanymi, a aktorzy robili wrażenie uskrzydlonych: Krzysztof Kumor w roli kwęka­jącego prof. Sieriebriakowa czy Małgorzata Lipmann jako jego młoda żona, posągowa pięk­ność Helena. Na uwagę zasługuje też obiecujący de­biut na profesjonalnej scenie Katarzyny Kołeczek - nie­szczęśliwie zakochanej Soni. Żywy, wciągający teatr dla wy­magającego widza.

Kontra JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI

Żenująca nieudolność

Cztery godziny totalnej męki - tak wygląda spotkanie z naj­nowszym "Wujaszkiem Wanią". Czechow rżnięty tępym nożem na scenie Teatru Polskiego. Spektakl przypomniał, że twór­czość Antoniego Czechowa jest zjawiskiem elitarnym: tylko dla świetnych reżyserów i do­brych aktorów. Tu zabrakło jednego i drugiego. Solenność Wieniamina Filsztyńskiego w ukazaniu niemal strona po stronie utworu Czechowa jest godna szacunku. Gorzej, gdy idzie o pracę z aktorami. Twór­ca "Trzech sióstr", "Czajki" czy "Wiśniowego sadu" zasłynął ja­ko genialny znawca ludzkiej psychiki. W jego utworach pod warstwą pozornego spokoju aż się kłębi od emocji i skrywa­nych głęboko namiętności. U Filsztyńskiego zamiast na­miętności są sceny agresji, awantury, a cisza oznacza je­dynie obojętność. Kilkakrotnie miałem wrażenie, że nie oglą­dam gotowego przedstawienia, tylko fragment próby, gdzie ak­torzy mechanicznie powtarzają sobie tekst.

Ani przez chwilę nie czułem dramatu Heleny Andrejewny, kobiety pięknej i dumnej, którą wydano za dużo starszego, acz majętnego Aleksandra Sierie­briakowa. Małgorzata Lipmann rzeczywiście wyglądała zjawi­skowo w kostiumach Iriny Czerednikowej. Nie była jednak w stanie wykrzesać z siebie odrobiny uczucia. Stąpała po scenie jak posągowa dama i więcej uwagi poświęcała uło­żeniu kwiatów w gustownym wazonie niż rozmowie z męż­czyznami, którzy zabiegali o jej względy. Pomyślałbym, że to zamysł reżyserski, gdyby nie fakt, że aktorka dialogowała w jednakowo obojętny sposób ze znienawidzonym mężem, bliskim sercu Astrowem i do­broduszną nianią Maryną. "Kobiety to mistrzynie ręcz­nych robótek! - pisał Czechow. - Nie dość, że po mistrzowsku władają igłą, ale potrafią również zręcznie wtykać szpile". Maryna Łucji Żarneckiej szpil nie wbijała, ograniczyła się do robienia skarpetek. Krzysztof Kumor grał Sierie­briakowa środkami, których używa w każdej roli, czyli roz­trzęsionym głosem i rozdy­gotanymi dłońmi. Nie było więc człowieka, tylko kolejna karyka­tura. Co gorsza, nie było w tym spektaklu też Wujaszka Wani. Kiedy przed laty oglądałem w tej roli Zbigniewa Zama­chowskiego, czułem dramat 30-latka o pięknych ideałach i tęsknotach, któremu życie przecieka między palcami. Ma­riusz Wojciechowski (niegdysiejszy łódzki Konrad w "Dziadach") zagrał życiowy wrak, pożałowania godną łajzę, której los pozostał mi całkowi­cie obojętny. Podobnie jak cały spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji