Artykuły

Zabraniam skakać po mojej historii

Przedstawienie o „wypadkach marcowych" Monika Strzępka z Pawłem Demirskim zapowiadali od lat. W Teatrze Żydowskim w Warszawie powstał spektakl zaskakująco melancholijny.

Miało być prowokacyjnie. Dla części elit Marzec to przecież mit założycielski opozycji demokratycznej, dla inteligencji — memento, że ledwo dwie dekady po Holocauście znów można było użyć politycznie demona antysemityzmu. Tymczasem dramaturgia Demirskiego z bojowej i zaczepnej staje się coraz bardziej melancholijna. Wystawione właśnie w Teatrze Żydowskim w Warszawie przedstawienie Marzec '68. Dobrze żyjcie — to najlepsza zemsta nie do końca jest nawet o Marcu. Wydarzenia sprzed 48 lat nie są tu prefiguracją wzbierającego znów nacjonalizmu. Nikt też nie rozlicza się tu z Kuroniem czy Michnikiem. Powstał spektakl o zagubieniu i lęku przed historią i polityką, która ludzkie życiorysy obraca w swój nawóz.

Wyjeżdżający z Polski Żyd rzuca wprost w widownię: „Do czego jestem komu potrzebny. Jak się okazuje, żeby udowodnić swoje poglądy. Nie mam na to zgody. No, ale jak się okazuje, mało mam do powiedzenia w tej sprawie. Wszyscy wiedzą lepiej ode mnie na mój temat. I sobie będą teraz skakać po mojej historii".

Wypowiadający te słowa główny bohater, Ojciec (Henryk Rajfer), to postać jak z Różewicza. Niczym Bohater Kartoteki zanurzony jest w różnych czasach i przestrzeniach — nie wiemy, kiedy jest w Szwecji, kiedy w Izraelu, Polsce współczesnej czy tej z 1968 r. A może, jak sugeruje początek spektaklu, przebywa w zaświatach, gdzie razem z duchem żydowskiego komika (Wojciech Wiliński) ogląda sceny ze swojego życia i z historii na wiekuistym „YouTube-party"? Spektakl otwiera obraz śpiewającego Mickiewiczowskim wierszem Guślarza (Genady Iskhakov) z krzyżem i brodą — odwołanie do zdjętych przez cenzurę Dziadów Kazimierza Dejmka z Teatru Narodowego.

Marzec pozostaje w Dobrze żyjcie... anegdotą — z Dziadami czy Dworcem Gdańskim, skąd polscy Żydzi odjeżdżali pociągami do Wiednia. Historia w tym spektaklu to głuchy telefon. Weźmy spektakl Dejmka — nikt tu już dokładnie nie pamięta, jak to z tą prowokacją na widowni i protestami było. Na przyjęciu krąży plotka o języku polskim, którym przez radio mieli mówić izraelscy czołgiści, by zmylić swych arabskich przeciwników — ale czy to prawda? Plączą się relacje o rzekomej „libacji" w redakcji „Przyjaciółki" z okazji końca wojny sześciodniowej — historia, która posłużyć miała jako młot na „syjonistów". Gomułka (świetny Ryszard Kluge) zrośnięty jest na stałe z mównicą, z której bez większego przekonania powtarza w kółko swe przemówienia.

Muzyka Stefana Wesołowskiego, grana na żywo, wciąga w niepokojącą aurę. Tajemnicza kobieta ucharakteryzowana na postać diabolicznego konferansjera z Kabaretu (Ernestyna Winnicka) śpiewa upiorny song o lepieniu poglądów z postów w mediach społecznościowych — i o przekształcaniu poglądów w kije, którymi można się okładać. Zwichrowany tekst łączy strumień słów kluczy: („Uchodźcy", „Rosja") ze strzępkami wiersza Tuwima o strasznych mieszczanach („Warstwami rośnie brednia potworna"). Czuć w tym wyczerpanie jałowością polskich dyskusji, w których przecież Strzępka i Demirski brali i biorą udział.

I tylko czasem idą w groteskę szytą prowokacyjnie grubymi nićmi, jak dawniej. Taka scena: polscy antysemici też chcą dostać „dokument podróży" i wyjechać z kraju, w końcu — jak utrzymują dziś prawicowi historycy — PRL to piekło na ziemi. „Kowalski? To ma być żydowskie nazwisko?" — dopytuje jednego z nich urzędniczka. „Zmienione" — próbuje się ratować osiłek, żywcem wzięty z szeregu bijącego (nieobecnych tu) studentów UW. Ale niestety, pomysł nie przejdzie.

Na melancholijny humor Dobrze żyjcie... nakłada się specyfika Teatru Żydowskiego, w ostatnim roku przeżywającego renesans, ale przez dekady kojarzonego stereotypowo z archaicznym szmoncesem. Nawiązania do tej specyfiki pojawiają na zasadzie ostentacyjnie czerstwego żartu. „Nie mądrz się po żydowsku!" — krzyczy wyrzucany z Polski Żyd do córki.

Depresja i terapia to dwa powracające od kilku lat w twórczości Demirskiego wątki. Ojciec chce znów być dzieckiem, przerastają go decyzje — w tym ta o wyjeździe, przerasta frakcyjna walka w partii. Ale Dobrze żyjcie... to nie jest realistyczny dramat egzystencjalny marcowego emigranta. Ojciec szuka raczej miejsca, w którym mógłby znaleźć spokój. Wyrzucający Ojca z Polski Moczar (Piotr Sierecki), podobnie jak polskie społeczeństwo, od czasu do czasu wstrząsany jest paroksyzmami antysemityzmu. Bezskutecznie próbuje wyleczyć go psychoterapeutka (Ewa Greś). Z drugiej strony, Moczar cynicznie powtarza — to po prostu najskuteczniejsza strategia, by odnieść sukces w politycznej walce. „Tu nawet komunizm musi być narodowy" — rzuca.

Jednak i on szybko zostaje odsunięty od realnej władzy — ledwo chwilę po sukcesie. Tu nikt nie wygrywa. Gomułka obsesyjnie i beznadziejnie redaguje poddawane cenzurze książki. Historycy i politycy redagują wspomnienia, życiorysy, pamiętnik Ojca — by ustawić go pod swoje tezy. Zresztą historyk i polityk to jedna osoba. W Dobrze żyjcie... historycy cały czas są obecni.

W głośno dyskutowanych spektaklach duetu — Dziadach. Ekshumacji (2007), Niech żyje wojna! (2009) czy W imię Jakuba S. (2011) — historia była ukazana jako pole walki. Opowiadania przeszłości uprzywilejowani używali po to, by panować nad słabszymi, niezależnie od tego, czy chodziło o pamięć rabacji galicyjskiej, o II wojnę i PRL czy o mienie pożydowskie.

Najnowszy dramat Demirskiego jest z kolei melancholijno-niemożliwą próbą ucieczki z historii w ogóle. Ojciec powtarza: „Najbardziej tak naprawdę tęskniłem za przyrodą" — i to w naturę chciałby uciec. Powracający sen o pośmiertnej zamianie w modrzew pokazuje poetycki zwrot w tej dramaturgii.
 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji