Artykuły

Pułapka słuchu doskonałego

Krakowski Salon Poezji - czytanie wierszy Marii Przybylskiej. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na przykład - Cyprian Kamil Norwid.

Gdy się przez wiele lat niezliczoną ilość razy recytowało publicznie jego wiersze, gdy się pomiędzy występami wciąż do tej poezji wracało, chcąc jeszcze lepiej pojąć życie jej słów, choć przecież zdawało się, że takie zejście jeszcze głębiej jest już niemożliwe, gdy się Norwida frazy miało w żyłach na zawsze - jak można było pisać wiersze własne? Pytam, lecz nie sugeruję niemożliwości. Pytam, gdyż jest to diabelnie ciekawe.

Na ostatnim niedzielnym Salonie Poezji przyjaciółki zmarłej w lutym tego roku Marii Przybylskiej - Małgorzata Darecka, Anna Musiałówna, Teresa Lipowska-Januszkiewicz i Anna Seniuk - czytały jej poezję, w kilku przerwach słuchając znamienitych "monodramów" dźwiękowych grającego na fortepianie Michała Wierby. Była aktorką, była też polonistką, miała więc słuch na cudze słowa wyczulony podwójnie. Lat ponad dwadzieścia grała na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego. Później weszła w dobrą samotność - tworzyła poetyckie monodramy na kanwie światów Tadeusza Nowaka, Tadeusza Żychiewicza, zapewne innych poetów jeszcze, zwłaszcza na kanwie światów Norwida właśnie.

Na początku napisałem: na przykład Norwid, bo mimo, że był to uwielbiany przez Przybylską pisarz, w istocie nie o niego chodzi. Chodzi o wszystkie słowa wszystkich jej teatralnych ról, o długie nasiąkanie cudzą doskonałością. Chodzi o rzeczony słuch. O pułapkę słuchu. Aktorstwo to przecież nie jest tylko kucie na blachę, a później głośne odklepywanie wykutego. To jest przyjęcie za swoje życia skrytego w cudzych zdaniach. Co dalej? Jak układać zdania własne, melodie, metafory? Zanim się zacznie, wpierw trzeba nauczyć się nie słyszeć w sobie tego, czego się kiedyś do dna wysłuchało litera po literze, pauza po pauzie, przecinek po przecinku i kropka po kropce? Wykonalne to w ogóle?

A może należy dać za wygraną, zgodzić się na pułapkę swych uszu, w których wiele zostaje na zawsze, bo nawet jeśli sztuka, w której się grało, schodzi z afisza i zdania z głowy znikają, to przecież zostają ślady po nich, już puste koleiny rytmów i intonacji? Słowem - może należy zgodzić się na komponowanie nieuchronnych plagiatów?

W sumie szkoda, że prócz kilkunastu tomów wierszy, tomów pełnych wysokiej moralności, Boga oraz pamięci, Przybylska - ona, lub inny aktor piszący poezję, a było ich i jest niemało - nie zostawiła takiej kroniki borykania się ze swym słuchem, wypełnionym śladami nie do usunięcia, nie do zagłuszenia. Bez tego - w niedzielę trzeba było sobie radzić samemu. Więc? Co wybrała?

Pierwszy z brzegu wiersz Przybylskiej "Liczę anioły", jego pierwsze takty. "Żeby nie zasnąć podczas długiego kazania/ liczę anioły - jest ich siedemnaście/ na ogół symetrycznie siedzą dokoła ołtarza/ nieparzysty przycupnął na wysokim stropie/ wszystkie przypominają wesołe wróble/ choć zdarzają się też gamoniowate/ zbyt krągłe kulki w obłokach baroku".

To zejście z koturnów mszy na poziom radości wróbli rozszczebiotanych lub gapiowatych - nie przypomina czegoś? Czy to nie ks. Jan Twardowski, kolejny ulubiony poeta Przybylskiej, przyszpilał wysokie sprawy wiary do zwyczajności naszej najmniejszej, przyszpilając je do źdźbła, mrówki, jagody lub innej biedronki? Wiersz "Liczę anioły" byłby zatem niedokładnym powtórzeniem niegdysiejszej czułości Twardowskiego dla wszelkiego detalu? Jedno jest pewne - w niedzielę słychać było w czytanych wierszach wiele dalekich ech zupełnie innych wierszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji