Artykuły

Muzyk od serca

Przyjeżdżają za nim do Krakowa klezmerzy z całego świata. A on im mówi tylko jedno - by instrumenty trzymali dalej od nut, a bliżej serca. Kompozytor muzyki filmowej, dyrygent, pianista, ale ponad wszystko klezmer, LEOPOLD KOZŁOWSKI zdradził Magdzie Miśce , w czym tkwi siła żydowskiej muzyki.

Magda Miśka: "Wesele bez klezmera jest jak pogrzeb bez łez" - takie motto Amerykanie wybrali dla filmu, jaki o Panu nakręcili - "Leopold Kozłowski, ostatni klezmer Galicji - jego życie i muzyka". Na czym polega ta potężna siła muzyki klezmerskiej? Niezależnie od tego, gdzie Pan występuje ze swoim zespołem - czy w Izraelu, USA czy na Szerokiej w Krakowie - zawsze słuchacze są wzruszeni.

Leopold Kozłowski: Siłą tej muzyki jest to, że to jest muzyka nie na zamówienie. To muzyka, którą dyktuje serce. Jej siła drzemie jeszcze w tym, że autentyczny klezmer nie gra, on opowiada. Klezmer grając, modli się. I nie mówię tego, by było ładnie, ale to fakt. Klezmerzy nawet, gdy śpiewają "Miasteczko Bełz", czy "A Yiddishe Mamme", sięgam do samych hitów, oni się po prostu modlą...

MM: Wychował się Pan w przekonaniu, że muzyka to świętość. Czy działa - to poznaje się po szumie chusteczek na widowni. Miłość i szacunek dla muzyki wyniósł Pan z nie byle jakiego domu...

LK: Mój dziadek Pejsach Brandwein miał dwunastu synów. I wszyscy oni grali w jednej kapeli. Grali na wszystkich obrzędach żydowskich, na weselach, na bar micwach i mieli swój repertuar. Na weselu ukraińskim grali dumki, ale po swojemu. Wszędzie była ta żydowska dusza. Oni grali Mozarta, Lista, Brahmsa, ale zawsze gdzieś była nostalgia, zaśpiew chasydzki, zawodzenie, czy wibracja. Występowali na balu policyjnym, balu pocztowców, na sylwestra. Grywali nawet Straussa, ale "użydowiali" wszystko... (śmiech)

MM: Jeszcze pół wieku temu klezmerami nazywano knajpianych grajków, pijaczków. Jak za mgłą była pamięć o żydowskich muzykach, którzy przeganiali ludzkie smutki. Pan uratował klezmerstwo.

LK: Klezmerem trzeba się urodzić. Trzeba mieć tę iskrę. Jeśli bardzo pokocha się tę muzykę i ona wejdzie w serce, wtedy można nazwać się klezmerem.

MM: A jak Pan patrzy na tych wszystkich artystów, którzy nie są Żydami, a grają muzykę klezmerską?

LK: U mnie w zespole właściwie nie ma ani jednego Żyda... Ale dziewczyny i chłopcy tak pokochali granie, zrozumieli, czym jest ta muzyka, że robią to znakomicie.

MM: Jakich wskazówek im Pan udziela?

LK: Trzeba wymagać i nauczyć. Dlaczego? Bo w tej muzyce jest klimat, są takie niuanse, zagrania, których nie można zapisać w nutach. Trzeba powiedzieć, jak to wykonać, na której strunie zagrać, kiedy zawibrować, jak załkać, nawet jak zapłakać...

MM: Aktorki, piosenkarki przede wszystkim musiały nauczyć się śpiewać w jidysz. Co pewnie nie jest takie proste...

LK: Nie jest! A one śpiewają i to jeszcze jak! Kiedyś po koncercie w Kopenhadze do Jacka Cygana, który jest moją "drugą połówką" w tym zespole, podeszła jakaś pani i mówi: "Panie Jacku, to że dziewczyny tak pięknie śpiewają w jidysz to ja rozumiem, bo widać, że to są Żydówki..." - i wskazując na mnie, mówi dalej - "Ale ten goj z tym szarmanckim wyrazem twarzy, z tymi wąsami, co on tutaj robi?" (śmiech)

MM: Na Pana płycie jest taka piosenka zatytułowana "Hora, Hora". To popis umiejętności wokalnych śpiewających aktorek.

LK: To jest piosenka o wszystkim i o niczym. Hora to taniec żydowski. Rumuńscy Żydzi tańczyli Horę. Tam właściwie nie ma tekstu. Na koncertach ta piosenka jest bisowana dwa, trzy razy!

MM: I za każdym razem udaje się to wyśpiewać?

LK: Tak, one wyśpiewają wszystko. Ale to prawdziwa ekwilibrystyka...

MM: Dziś o krakowskim Kazimierzu mówi Pan "mój dom". To prawda, że tu przyjeżdżają klezmerzy z całego świata?

LK: Tak. Dziesięć, dwanaście lat temu ci klezmerzy liczący się w świecie najpierw przybyli do mnie. To były takie konsultacje. Oni chcieli się czegoś dowiedzieć, czego nie mogli przeczytać. Dowiedzieć czegoś od... źródła.

MM: Od mistrza.

LK: Ha... Miałem z nimi warsztaty w Domu Dziennikarza, "Pod gruszką". Oni to do dziś pamiętają. Jak obserwuję jednego ze znakomitych klezmerów amerykańskich, to on do teraz trzyma skrzypce tak, jak ja mu powiedziałem. Tu - na sercu...

MM: Jak górale?

LK: O tak! Tak, właśnie tak. Bo proszę mi powiedzieć, kto tak zagra zbójnickiego, jak górale? Nikt, bo to jest od serca!

MM: Wróćmy na chwilę do miasteczka Przemyślany... Tam się Pan urodził i ma stamtąd wiele pięknych wspomnień. Przemyślany to niedaleko Lwowa, prawda?

LK: Tak, około 35 kilometrów. Cudowne miasteczko. Ja to nazywam - miasteczko serc. Mieszkali tam Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Cyganie.

MM: W Boże Narodzenie śpiewano w tym zadziwiającym gronie kolędy?

LK: Oczywiście. I śpiewano pieśni chasydzkie w żydowskie święta. Wszyscy to znali! Pamiętam, jak w drugi dzień świąt w 1944 roku zrobiliśmy sobie żołnierską wigilię z 6. Dywizją Piechoty w Przemyślu. To był Batalion Sanitarny. Rano wyjeżdżaliśmy na front... Piękna choinka pod koszarami, za oknem sople lodu i te żaróweczki. Nakryty stół, opłatek... Pierwszy toast wzniósł człowiek o dużym poczuciu humoru, Polak z Rosji. Wziął opłatek do ręki i mówi: "Boże Narodzenie uważam za otwarte" - spojrzał na opłatek - "I chociaż zakąska nieszczególna, wypijmy!" I my wszyscy wypiliśmy. (śmiech)

MM: A czy Pan gotuje?

LK: Och, pani Magdo! Jak ja panią zaproszę na gęsi pipek mojej receptury, gicz indyczą według przepisu mojej mamy, który pamiętam, nadziewaną szynkę... To pani przytyje przynajmniej półtora kilograma od razu!

MM: Oj, chętnie...

LK: Po którymś z koncertów pewien pan zaprosił mnie na obiad. To człowiek bardzo znany, z Nowego Jorku. Zamówił gęś, śliwowicę. Ale prosił mnie: "Przyjdź w białej koszuli". Ja spytałem, jak będziemy tak w dwójkę siedzieć w białych koszulach, bo na co dzień chodzę w dżinsach, on jednak nalegał. Dlaczego? Okazało się, że jemu przywieźli z Wiednia takiego specjalnego, bardzo tłustego śledzia. I wyjaśnił mi: "To jest takie fantastyczne uczucie, gdy tak ugryziesz i ci ten tłuszczyk tak pójdzie i zobaczysz gdzie na tej białej koszuli się zatrzyma..."

MM: Podobno ma Pan pomysł na musical...

LK: Mamy taki zamysł z Jackiem Cyganem. Znalazłem historię o dziewczynie, która odnalazła swoje korzenie i przybrała tu, na Kazimierzu, imię żydowskie. Dla kompozytora i dla Jacka Cygana to jest już jakiś pomysł, bo można w pierwszej części pokazać jej życie jako nie-Żydówki - wielki temat, bo i komunia, dorastanie. A druga część - wesele żydowskie. Tutaj na Kazimierzu powiedziano mi o tym zdarzeniu, ale... Nie zapeszajmy!

MM: Dobrze, ale o "Skrzypku na dachu" możemy chyba powiedzieć? Pod Pana kierownictwem powstało sześć polskich wersji tego przeboju. Pierwszy raz w Gdyni z Jerzym Gruzą.

LK: On sobie zażyczył, by skrzypek kilkakrotnie wychodził na scenę. No, ale co miał grać? Dopisałem troszeczkę muzyki i już we wszystkich inscenizacjach ta muzyka jest. Zmieniłem też niektóre zaśpiewy. Dlaczego? Bo kompozytorzy, którzy tę muzykę pisali - znakomici, świetni - urodzili się w Ameryce. Robili to w Hollywood i dla Hollywood. Ja się urodziłem ciut bliżej Anatewki. Trzeba było tam dodać troszkę soli, pieprzu, czosneczku... (śmiech)

MM: Marzy się Panu jeszcze jakaś wersja "Skrzypka na dachu"?

LK: Raczej już nic nowego nie da się zrobić... Wszystko, co mogłem z siebie dać, już dałem.

MM: Którzy klasycy są Panu bliscy?

LK: Uwielbiam Ravela.

MM: A za co?

LK: Za to, że pisał, jak pisał... Chopina, Mozarta, Beethovena... W ogóle, kocham ich wszystkich!

MM: A stanąłby Pan jeszcze za pulpitem dyrygenckim, jak kiedyś?

LK: Chyba tak... Ta frajda to była w operetce. Miałem nagłe zastępstwo. Bez prób! Ale byłem ciągle na próbach, ponieważ to wszystko działo się w Krakowie, w mojej siedzibie, czyli w siedzibie Zespołu Pieśni i Tańca Krakowskiego Okręgu Wojskowego. Operetka grała tam dwa razy w tygodniu. Byłem osłuchany.

MM: A jaka to była operetka?

LK: "Cygańska miłość". Bardzo pomógł by koncertmistrz... Cygańska muzyka jest bardzo zbliżona do żydowskiej. Cygan wieczny tułacz, Żyd wieczny tułacz... Wyszliśmy razem jednym kominem...

MM: Filmy, które są dla Pana ważne...

LK: Przede wszystkim "Austeria".

MM: ... do której napisał Pan muzykę.

LK: Napisałem. I miałem kłopot! Znakomity reżyser, Jerzy Kawalerowicz, chciał, abym napisał muzykę do tego filmu, ale zażyczył sobie, że nie może być ani jednego instrumentu muzycznego. Wszystko oparte na wokaliach.

MM: Znalazł Pan wykonawców?

LK: Przygotowaliśmy kilkanaście osób, przesłuchaliśmy, ale nikt się nie nadawał. Nie miał tej duszy. Siedziałem przy fortepianie, następnego dnia miały się rozpoczynać zdjęcia i spytałem Kawalerowicza, kto to zaśpiewa. A on mówi: "Ty". Pomyślałem, że zwariował... I to był mój debiut jako śpiewaka. Dałem głos i jednemu aktorowi i drugiemu. Przy drugim musiałem zmienić barwę głosu. Udało się i żaden z oglądających i słuchających nie zorientował się, że śpiewa jeden człowiek, a ci, którzy są na ekranie.

MM: Jak wygląda Pana praca nad ścieżką dźwiękową dla filmu?

LK: To przede wszystkim spotkania z reżyserem, bym mógł zakodować sobie jego odczucia i aby obraz i muzyka stanowiły jedno. A później muszę przynajmniej kilkadziesiąt razy przeczytać scenariusz...

MM: Czy jest jakaś ścieżka dźwiękowa, która zrobiła na Panu ogromne wrażenie?

LK: Ta z "Listy Schindlera". Piękna gra Itzhaka Perlmana. Tego można słuchać, słuchać i ciągle jest mało. Piękna muzyka.

MM: W "Liście Schindlera" zagrał Pan rolę...

LK: Stałem się artystą... Nigdy bym nie przypuszczał. Byłem konsultantem muzycznym muzyki gettowej i muzyki obozowej. Zobaczył mnie Spielberg i powiedział: "Zagrasz w moim filmie."

MM: A Pan pewnie powiedział: "O, nie..."

LK: A ja powiedziałem: "O, nie!". On się upierał: "Zagrasz, nie będę cię ustawiał. Bądź sobą". I tak się stało. Zagrałem inwestora, który miał bardzo dużo pieniędzy i jakoś to poszło. Jest taka scena w samochodzie, kiedy rozmawiamy z filmowym Schindlerem i obok mnie siedzi krakowski znakomity aktor Jerzy Nowak, który grał drugiego inwestora. A potem daję Schindlerowi walizkę z pieniędzmi za tę fabrykę... Byłem aktorem. Byłem jeszcze wojskowym, dyrygentem, śpiewakiem...

MM: Gdy patrzy Pan dziś na ten film, co Pan sobie myśli?

LK: Na początku miałem pewne opory, bo to nie jest jakaś bajeczka. Obejrzałem film kilkanaście razy i powiedziałem sobie, jak to mówią w Krakowie, że nie dałem plamy!

MM: Powtarza Pan często - "Jestem dumny, że jestem klezmerem".

LK: Klezmer przez dłuższy czas był uważany za takiego grajka do kotleta. Ale klezmer to jest wielka rzecz. Jestem dumny, że mam to w sobie.

Przyjechał do Krakowa największy skrzypek świata Itzhak Perlman. I właśnie po to się ze mną umówił, żeby porozmawiać o klezmerstwie. Bo on, urodzony w Ameryce, chciał, aby mu powiedzieć jak klezmerzy wyglądali, jak grali, gdzie grali, co wyprawiali. W pewnym momencie mówi do mnie: "Słuchaj, Leopold... Co my będziemy gadać? Chodźmy, zagrajmy!" Wyjął z futerału stradivariusa, a ja na takim rozklekotanym pianinku tu, na Kazimierzu... Pytam, co będziemy grać, a on mi na to: "Daj mi żydowską tonację", a to jest d-moll... Zagrałem kilka taktów wstępu i graliśmy ponad godzinę, jakbyśmy ze sobą grali sto lat! Graliśmy, płakaliśmy... On nagrał płytę z tą muzyką klezmerską i dumnie napisał: "Itzhak Perlman - klezmer".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji