Artykuły

Przerwane objęcia

Michał Centkowski poleca Wszystko o mojej matce.

A teraz fundamentalne pytanie, które cię trapi — zza grobu zwraca się do Krzysztofa Zarzeckiego Blanka (świetna Monika Niemczyk). Czy gdybym nie zachorowała i nie umarła w tak kuriozalnym momencie jak twój egzamin dojrzałości, byłbyś innym człowiekiem? No, nie byłbyś! — rozstrzyga.

Pedro Almodóvar, składając hołd matce, każdej z bohaterek swojego kultowego filmu przydzielił którąś z cech jej osobowości. Podobną strategię przyjęli twórcy krakowskiego spektaklu zainspirowanego dziełem Almodóvara. A jednak Wszystko o mojej matce Michała Borczucha nie jest sceniczną adaptacją filmu. Twórcy nie szukali dla niego teatralnego ekwiwalentu, nie ścigali się z reżyserem, choć działali z podobnych pobudek. Efektem jest poruszająca i gorzka zarazem opowieść o często skomplikowanych, czasem bolesnych, ale zawsze formujących relacjach, o odchodzeniu i próbach radzenia sobie ze smutkiem.

„Michał Borczuch i ja pracujemy ze sobą od początku. (...) Jesteśmy przyjaciółmi, obaj urodziliśmy się w 1979 roku, obie nasze matki, Zofia i Krystyna, zmarły na raka. Obaj postanowiliśmy zrobić o nich spektakl" — wyznaje Krzysztof Zarzecki. Choć bohaterki noszą hiszpańskie imiona, zamiast słonecznego Madrytu, dzięki intrygującej scenografii Doroty Nawrot oraz sugestywnej muzyce Bartosza Dziadosza, na nowohuckiej scenie ożywa nie mniej fascynujący, nieco oniryczny schyłek PRL, idylliczny czas dzieciństwa bohaterów. Wielka płyta, katastrofa w Czarnobylu i krakowska fabryka Zakładów Kosmetycznych Miraculum. Codzienne troski, małżeńskie kłopoty, pracownicze romanse — proste tęsknoty, pierwsze rozczarowania otaczającą rzeczywistością i tym, co niesie życie. Wszystko to wygrywane z lekkością i dowcipem przez sześć znakomitych aktorek.

A potem diagnoza — rak w stadium zaawansowanym. Cezura, punkt zwrotny w życiu bohaterów, zmieniający wszystko, pożerający wspomnienia o matce. Wtedy właściwie na dobre zaczyna się spektakl. Zaczyna się sceniczny rytuał przywoływania pamięci, intymna i szczera spowiedź bohaterów; unikająca — za sprawą świetnego, chwilami dotkliwego, a jednocześnie pełnego humoru tekstu Tomasza Śpiewaka — tandetnej ckliwości czy emocjonalnego ekshibicjonizmu.

Dwie zupełnie różne kobiety, dwie opowieści i dwie wspaniale, choć zupełnie różne aktorki. Olśniewająca Halina Rasiakówna jako Zofia — dojrzała, świadoma zbliżającej się śmierci, a jednocześnie na przekór losowi nienasycona, celebrująca — za pomocą cienia do powiek w kolorze pruskiego błękitu — życie i swoją wybujałą kobiecość. I przejmująca, pełna wątpliwości Ewelina Żak — najbliższa prawdy o Krystynie, a jednocześnie wciąż zagubiona, pełna buntu, wspaniale wygrywająca bezsilność, niemożność wyrażenia straty, odzyskania dawnych uczuć. I właśnie o niemożliwości zapełnienia pustki, którą pozostawia śmierć matki, traktuje spektakl Borczucha.

Co zamiast pustki? Dowcipny monolog, pokrzepiający, choć nieco kiczowaty seans spirytystyczny. „Synu, ja nie żyję. Ale ty — żyjesz. Życie w złości nie ma sensu. Ile można błaznować. Powiesz, że to tania psychologia. Być może. Ale mówię do ciebie zza grobu. Doceń to". Za pośrednictwem medium — Rosy (wspaniała Iwona Budner) w wymyślonym języku upomina bohatera Blanka. Choć pamięć coraz częściej zawodzi, a ból pozostaje, życie, jakkolwiek banalnie to brzmi, toczy się dalej. Jeśli jest coś, co łączy teatralny świat wykreowany przez Michała Borczucha z kinem Almodóvara, to czułość, z jaką traktuje swych bohaterów, szczerość wobec widzów i wspaniały hołd złożony niezwykłym, silnym i fascynującym kobietom.
 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji