Artykuły

Zbigniew Suszyński: Nie chce mi się plątać w robotę, gdzie są stres i przepychanki

- Robię dużo w dubbingu, do tego są reklamy, w których jestem lektorem. Mam co robić i nie stresuję się, że muszę spłacać kredyt - mówi Zbigniew Suszyński, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Na studiach mieszkał w pokoju z Piotrem Polkiem i Wojciechem Malajkatem. Na rok musiał przerwać studia aktorskie z powodu występów w filmach. Grał w nich głównie gangsterów, ale w życiu prywatnym jest spokojnym facetem, który uwielbia samochody.

W naszej rozmowie również będzie pan tak samo groźny jak w filmach?

- (Śmiech) Ja nawet w bajkach podkładam głosy pod złe postaci, więc przyzwyczaiłem się do tego, jak nieznający mnie ludzie mogą mnie postrzegać. Moją pierwszą dużą rolą, jaką zagrałem już po pierwszym roku studiów, był morderca z Hitlerjugend. A był do tego filmu duży casting, ponad sto osób. Nie wiem, skąd to się bierze. Może przez tę moją energię? Mam podobne ADHD do Borysa Szyca i dlatego tak się lubimy. Jak pan będzie miał chwilę, to niech pan zajrzy na Instagram Borysa. Nagrywamy i wrzucamy tam śmieszne filmiki 10-sekundowe, które robią furorę. Odgrywamy scenki dwóch Polaków. A zaczęło się to od żartów w garderobie. Wracając do tematu, generalnie jestem spokojnym i lubianym facetem. Oczywiście nie przez wszystkich, bo nie ma takiej możliwości. Prywatnie jestem grzeczny.

To dobrze, bo kiedy przypomnę sobie pana w "Młodych wilkach"...

- Być może będziemy kręcić kolejną część tego filmu. Niedawno był reżyser (Jarosław Żamojda - red.) na moim spektaklu i rozmawialiśmy o tym. Czy coś z tego wyniknie? Wie pan, jak to dzisiaj jest. Trochę kasy jest, trochę jej nie ma. Płynna sprawa, ale przecieki są.

Dobrze by było zobaczyć was po latach.

- Mamy sentyment do tego filmu. W sobotę na spektaklu będzie u nas Jarek Jakimowicz i pewnie pójdziemy na piwko, żeby powspominać. Są dzisiaj jednak takie czasy, że trzeba uważać na to, co i jak się mówi. Kiedyś sobie usiedliśmy w barze, obok gówniarz nakręcił komórką film i wrzucił do internetu. Człowiek Bogu ducha winien, a od razu pojawiły się pytania: a co, a jak, dlaczego? Dzisiaj anonimowości nie ma.

W ubiegłym tygodniu widziałem pana w spektaklu "Ludzie i anioły" ze Sławomirem Orzechowskim i Andrzejem Zielińskim, wyemitowanym na żywo w telewizji. Świetnie zagrał pan Notariusza!

- Taki nietypowy troszkę ten Notariusz, prawda? Oglądał

nas autor tej rosyjskiej komedii (Wiktor Szenderowicz - red.) i powiedział, że ze wszystkich spektakli, jakie widział w różnych krajach, nasz Notariusz jest kompletnie inny. Stwierdził, że sam się bał. Dodałem do tej postaci różne pierwiastki, bo czasami nie trzeba grać po literach. Notariusz pierwotnie ma na głowie perukę, a my zdecydowaliśmy, że nie będzie jej miał. Przyciemnili mi te włosy, nałożyli żel i powstał mało sympatyczny gość. 12 maja z Wojtkiem Adamczykiem, który reżyserował "Ludzi i aniołów", zaczynamy próby do kolejnego spektaklu.

Jakiego?

- Powiem panu szczerze, że nawet nie wiem. Poinformowała mnie o tym koleżanka z sekretariatu. Mam też jakieś zdjęcia i gram w spektaklu "Sexbomba" w teatrze Scena Prezentacje. Z Martą Żmudą-Trzebiatowską, Aleksandrą Radwan i Krzysztofem Ogłozą. W tej sztuce jest trochę dobrego, trochę złego. Podłubaliśmy w niej i dobrze, że nie jest to farsa, żeby się tylko pośmiać. Dobrze mi się gra z tymi ludźmi. To jedna z pierwszych polskich scen impresaryjnych, która istnieje od 37 lat. Pierwszy spektakl zagrała tam Janda z Sewerynem, później był Wilhelmi, Krzysiu Kolberger, Gabrysia Kownacka.

Dobrze, że ma pan satysfakcję.

- To także kwestia pewnego komfortu w pracy. Jestem już w takim wieku, że jak mam możliwość wyboru, to nie chce mi się plątać w robotę, gdzie są jakieś kwasy, stres i przepychanki. Wtedy dziękuję, wolę poczytać sobie książkę.

Czyli pan spoważniał?

- Chodzi bardziej o to, że czasami pewnego komfortu psychicznego nie ma przy tego rodzaju pracy. Ludzie też są różni. Robię dużo w dubbingu, do tego są reklamy, w których jestem lektorem. Mam co robić i nie stresuję się, że muszę spłacać kredyt. Wielu moich kolegów niestety to dotyczy. Taka jest w Polsce rzeczywistość.

Dobrze, że wspomniał pan o dubbingu. Bardziej czuje się pan aktorem teatralnym i filmowym czy dubbingowym?

- Robiłem i robię w życiu dużo rzeczy. Odpowiem na to pytanie tak: od początku szkoły teatralnej grałem dużo w teatrze, a w dubbingu pracuję od 25 lat. Zawsze starałem się dużo robić, może czasami aż za dużo. Swego czasu pracowałem w pięciu studiach dubbingowych, czterech rozgłośniach radiowych, do tego studia reklamowe i dwa teatry. Dzisiaj w kinie gram mniej, ponieważ ciągle mamy 30 tych samych nazwisk aktorskich, a reszta gra w dwóch serialach. I tak to się toczy.

Przez te powtarzające się twarze często mylą mi się tytuły tych filmów.

- I czasami jest to nudne, bo ile można oglądać te same twarze, tyle że w różnych konfiguracjach. Czy jednak mamy na to jakiś wpływ?

Internet donosi, że Krzysztof Buk w filmie "Ostatni dzwonek" z 1989 roku to pańska jedyna główna rola.

- To nieprawda. Po pierwszym roku studiów dostałem jedną z głównych ról w polsko-czechosłowackim filmie "Ślady wilczych zębów" (1983 - red.). Później zagrałem główną rolę w czechosłowackim filmie "Cień paproci" (1984 - red.). Wziąłem dziekankę i po powrocie byłem o rok niżej. Na studiach grałem także jedną z głównych postaci w serialu "Ucieczka z miejsc ukochanych" (1987-1989 - red.) obok Mariana Dziędziela, który grał mojego ojca. Zagrałem też jedną z głównych ról w serialu "Biuro kryminalne" (2005-2007 - red.). I to byłoby na tyle. W końcu lat 80. nie było agencji aktorskich.

Wszystko toczyło się swoim życiem.

- Wtedy nawet na żaden festiwal nie pojechałem. Dzisiaj to byłaby paranoja. Zresztą nigdy nie miałem parcia na szkło za wszelką cenę. Nie ukrywam też, że aktorowi czasem potrzeba odpowiednich cech charakteru i 5 proc. szczęścia.

Czeka pan na główną rolę dla siebie?

- Wydaje mi się, że fajnie by było, gdybym zagrał. Możliwości są, ale wszystko zależy od reżyserów. Jeśli wciąż będą pięć tych samych osób obsadzać w filmie, to nie zagram.

Ale pan nie narzeka?

- Skądże! Lubię gdzieś sobie pojechać, pospacerować z psem albo pojechać do Sopotu, który bardzo lubię. Tam się resetuję, chodzę po obrzeżach miasta, na piwko czy kawę do dobrej knajpy. Zakładam okulary przeciwsłoneczne i czytam gazetę. I nawet nie przeszkadza mi ten hałas. Niektórzy potrzebują głuszy i wyjeżdżają na Mazury. Ja mam inny temperament.

Jest pan za to narażony na częste rozdawanie autografów i zdjęcia.

- Czasami jest to męczące, szczególnie mam tu na myśli niektóre kobiety, które patrzą na mnie z perspektywy różnych seriali. To jest jednak wpisane w ten zawód i ja się za to nie gniewam. Nie bardzo natomiast lubię te ścianki i nie zawsze chodzę na...

...bankiety.

- W Warszawie można chodzić na takie uroczystości co tydzień. Nie żartuję.

W alkoholizm można popaść.

- No, proszę pana, oczywiście. Wszystko za darmo, to wiadomo. Ostatni raz byłem dawno temu na imprezie "Playboya". A to dlatego, że jestem samochodziarz, a miał być pokazywany samochód roku, a poza tym mój głos mówi: "Playboy. Męski punkt widzenia".

Powróćmy na chwilę do dubbingu. Użyczył pan głosu smerfowi Lalusiowi.

- (Śmiech). Przypomniał mi pan o tym. W "Smerfach" byłem Lalusiem i Harmoniuszem. To było w latach 90., kiedy grałem w Teatrze Nowym u Adama Hanuszkiewicza i niedługo potem przeszedłem do Współczesnego. Studio dubbingowe było przy ul. Myśliwieckiej. Tych ról dubbingowych było tak dużo, że od jakiegoś czasu wpadam do studia, nagrywam i wypadam. No, chyba że użycza się głosu do takiej produkcji jak "Shrek". Ciekaw jestem, czy kojarzy mnie pan z tej produkcji?

W pierwszej części był pan Magicznym Lustrem.

- A w drugiej Księciem. "Najpiękniejszym i najdzielniejszym w całym królestwie" (mówi głosem Księcia - red.).

Pamiętam pana głos jako Kakofonix z filmów "Asterix i Obelix", który był cenionym przez wszystkich kompanem tak długo, jak długo nie śpiewał.

- Muszę się przyznać, że to jedna z tych postaci, których nie pamiętam... Możemy coś jeszcze powiedzieć o dubbingu?

Proszę.

- W Wizji TV z Wojtkiem Paszkowskim i Grzegorzem Wonsem robiliśmy najtrudniejszy dubbing świata. Serial nazywał się "Liga niezwykłych dżentelmenów", po polsku "Pcin Dolny". Każdy z nas grał po 14 postaci, to był zjazd do bazy. Miałem wtedy dużo na głowie, grałem w serialu "Adam i Ewa", w dwóch teatrach po kilka sztuk, byłem w Radiu Plus. Kiedy jednak obejrzałem materiał, to stwierdziłem, że nie mogę tego nie robić.

Stwierdzam, że robota paliła się panu w rękach.

- Były takie momenty, że byłem tak wykończony, że nie dawałem rady. Dlatego dzisiaj trochę się oszczędzam, poniekąd odcinam kupony. Cieszę się jednak na te nowe próby w teatrze. Z Robertem Rozmusem mieliśmy też zrobić jedną sztukę, ale nie wiem, czy nam się to uda. Musimy się zgrać. To sztuka na cztery osoby. Mają zagrać Małgosia Foremniak, Robert, ja i jeszcze jedna kobieta, ale na razie nie wiemy, kto to będzie. Z Robertem byliśmy na jednym roku.

Wiem, spotkaliście się po pana powrocie z urlopu dziekańskiego.

- Tak. A wcześniej na roku byłem m.in. z Czarkiem Pazurą, a także Piotrem Polkiem i Wojtkiem Malajkatem, z którymi mieszkałem w pokoju. Z Rozmusem dwa lata graliśmy też u Hanuszkiewicza, przyjaźnimy się do dzisiaj i nieraz spotykamy się na tzw. kielicha.

Próby w teatrze, nagrania w studio. Bardzo dużo się dzieje w pańskim życiu zawodowym.

- Bardzo mi to odpowiada, bo większość sztuk, w których grałem, już się skończyła. Mam też jechać do Serbii na zdjęcia do filmu.

Do Serbii?

- Tak. Cały czas coś się dzieje.

To dowód na to, że nie został pan zaszufladkowany po rolach typów spod ciemnej gwiazdy w "Samowolce" czy "Młodych wilkach".

- I dobrze, poza tym myślę, że widzowie te role polubili. Finansowo również jestem zabezpieczony i mógłbym wsiąść w samochód i pojechać nad morze. Kocham jednak pracę, a do tego lubię wyzwania.

Dziękuję za poświęcony czas.

- Może ta nasza rozmowa sprawi, że z "Sexbombą" zostaniemy zaproszeni do Olsztyna? Bardzo bym chciał. Ostatni raz byłem u was chyba w latach 80.!

***

Zbigniew Suszyński

Urodził się w 1961 r. w Kypinie. W wieku 20 lat zagrał w serialu "Jan Serce". W 1987 r. ukończył Wydział Aktorski Państw Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Wystąpił m.in. w filmach: "Samowolka", "Młode wilki", "E=mc2", serialach: "Ekstradycja", "Biuro kryminalne", "Fala zbrodni", "Linia życia", "Adam i Ewa". W latach 1987-1990 związany był z łódzkim Teatrem im. Stefana Jaracza. Występował na deskach teatrów warszawskich: Nowego (1990-1992) i Na Woli (1997-1998). Dzisiaj jest aktorem Teatru Scena Prezentacje, a od 1993 r. Teatru Współczesnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji