Artykuły

Furia

"Wassa Żeleznowa" Maksyma Gorkiego w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Przemysław Skrzydelski w tygodniku wSieci.

"Wassą Żeleznową" z łódzkiego Jaracza Lena Frankiewicz zdaje egzamin z reżyserskiej dojrzałości.

Przyznam bez bicia, że Jaracza ostatnio zaniedbywałem. Nie widziałem premier za nowej dyrekcji Sebastiana Majewskiego, choć tylko dlatego, że trudno być wszędzie jednocześnie. Jednak w ostatnich dwu latach teatr grał mniej, głównie korzystał ze swoich wypróbowanych i docenionych tytułów, jak np. kanoniczne realizacje Mariusza Grzegorzka, niektóre zresztą grane już od dekady. Scena w tym czasie - również z powodów finansowych - zwolniła tempo, spadały intensywność i temperatura działań. Być może Sebastian Majewski znajdzie nowy pomysł na to miejsce, na razie trudno oceniać; jego obecność w dyrektorskim gabinecie trwa zaledwie dziewięć miesięcy. Poczekajmy. Jeszcze tasując w pamięci wspomnienia z Jaracza, wychwytuję ciekawą "Iwonę, księżniczkę Burgunda" przygotowaną przez Agatę Dudę-Gracz. Ale to było ponad dwa lata temu. Kawał czasu w skali sceny.

Na premierze "Wassy" zasiadłem więc z niepokojem - także przed literacką materią w wydaniu Leny Frankiewicz, która zaczynała przecież jako aktorka, później dopiero, przeważnie na offie, pokazując małe reżyserskie propozycje. Ostatnio w stołecznym Powszechnym przepisała Gombrowicza, definiując się w nurcie teatru młodzieżowego o sprawach zasadniczych.

Tym bardziej mogło się nie udać, że dramat Maksyma Gorkiego uchodzi za przestarzały; zapewne wydaje się atrakcyjny ze względu niemal naturalistyczny opis rozpadu rodziny, lecz dziś mamy takich tekstów bez liku. Poza tym jeśli to naturalizm, to ograniczony do sygnalizowania tragedii, raczej bez wchodzenia w szczegóły, choć nazywający rzeczy po imieniu. Gorki posuwa akcję naprędce, jakby nadawał jej wręcz nierealny, psychologicznie nie do udźwignięcia wymiar. Bo przypomnijmy: jej mąż Sergiusz (wybitny Andrzej Wichrowski grający metodami starej aktorskiej szkoły: każde zdanie coś kosztuje, gdy wypełnia się tylko epizod) będzie zaraz oskarżony o pedofilię, co mogłoby utrudnić ocalenie rodzinnego majątku. Wassa, dla której liczą się tylko dobro rodziny, jakakolwiek by była, i prowadzona przez nią firma, sugeruje mu samobójstwo. Za chwilę śmierć Sergiusza zostaje w rodzinie ogłoszona jako naturalna i trzeba przejść nad tym do porządku, prawdę ukryć, przekupić prokuratora i prowadzić interes dalej. Zwierzęce rozumowanie, ale jednak to właśnie rozumowanie. Wiele u Gorkiego dzieje się w wewnętrznym napięciu, schemacie myślenia, w skrótowych dialogach, strasznie impulsywnych; specyficzna formuła tutaj uwiera. Jest wymagająca o wiele bardziej, niż się wydaje przy pobieżnym prześledzeniu tekstu. Dlatego nie wiadomo, jak się do niego zabrać. Krystyna Janda podjęła taką próbę w 2010 r., wybierając ten dramat na otwarcie swej drugiej sceny, Och-Teatru; reżyserował wówczas debiutant Waldemar Raźniak. I nic z tego nie wyszło, słowa zawisały w powietrzu zupełnie martwe. A w obsadzie byli przecież Jerzy Trela, Szymon Kuśmider i Janda jako Wassa.

Lena Frankiewicz z kolei każe nam zasiąść na scenie kameralnej Jaracza. Ograniczona przestrzeń z publiką właściwie na poziomie gry wymusza u widza intensywne zaangażowanie. W tak zaplanowanym scenicznym pudełku rozgrywa się psychodramy i Frankiewicz w ten sposób postępuje z Gorkim. U góry, w planie centralnym wraz ze scenografem Michałem Korchowcem umieściła jeszcze wielką lustrzaną płytę. Wszyscy możemy zatem się przejrzeć.

Kilku postaci reżyserka z tekstu się pozbyła. Nie ma tu choćby Michaiła i Pawła, mężów córek Wassy. Frankiewicz wykorzystuje późniejszą wersję dramatu, z 1935 r., z wyraźnie zaznaczonym przez autora wątkiem antykapitalistycznym: matka podejmuje decyzje, przede wszystkim dlatego, że wymusza je ekonomiczna rzeczywistość (w tym sensie dopisany na dzisiejsze potrzeby monolog powracającej po latach synowej Żeleznowej Rachel Frankiewicz mogła usunąć, bo to teoretyzowanie z naddatkiem). W pierwszej zaś wersji, z 1910 r., autor skupił się na relacjach rodzinnych.

Ale paradoksalnie w Jaraczu, choć Wassa grana przez znakomitą Gabrielę Muskałę jest uwspółcześniona na posągową kobietę biznesu, wątek ten nie dominuje. Frankiewicz pokazuje świat zmierzający nad przepaść, rozwibrowuje go do granic i uruchomia zespół Jaracza, tak by grał dokładnie to wszystko, co się dzieje w postaciach, nawet jeśli niesie to ryzyko popadnięcia w przesadę czy przerysowanie. Chodzi o każdy detal, który siedzi w ich głowach. W pewnym momencie zachowują się już tak, jakby koniec był oczywistością. Widać to znakomicie u Ludmiły Katarzyny Cynke. Córka Wassy, która skrywa w sobie sekret niezaspokojonej miłości sprzed lat i próbuje racjonalizować sytuację po dziwnym zgonie ojca, trwając przy matce mimo wszystko, aż udławi się z obrzydzenia. To rola budowana od punktu A do B, w bardzo ostrym rejestrze, ale ani przez moment nie znajdziemy w nim tanich rozwiązań, jest tylko szarpanie się z intymną psychologią, co prowadzi do szaleństwa. W ostatnich latach Cynke nie dostała takiej szansy. Teraz powraca w mocnym stylu. Podobnie jest z Matyldą Paszczenko, choć na zupełnie innych zasadach. Gra Annę, do końca chce ugrać coś dla siebie, przeczuwając, że cynizm stanowi w tym domu jedyną polisę ubezpieczeniową. Z początku wybitnej aktorki nie poznałem. Dystyngowana jak dama, być może przeraża jeszcze bardziej przez swój brak skrupułów, gdy po finałowej śmierci Wassy ukrywa jej klucz do sejfu. Widziałem Paszczenko w kilku rolach: podłamanych, zakompleksionych i niepewnych siebie dziewczyn. A teraz transformacja z nieoczekiwanym efektem. Jaki taki efekt się osiąga w aktorstwie? Nie mam pojęcia. Ważne, że to absolutne mistrzostwo. Zespołu Jaracza, powiem to po raz kolejny: jednego z kilku najlepszych w Polsce, nie da się opisać bez Matyldy Paszczenko.

Ciekawy jest również Prochor. Michał Staszczak gra cynika roszczącego sobie prawa do oceniania każdego z osobna. Staszczak pozwala sobie w tym na ironię, chyba jedyny też chwilami bawi się dystansem, ale nie przestaje być przy tym tak samo odpychający jak wszyscy. Odpowiada także za jedną z najważniejszych scen spektaklu, kiedy śpiewając piosnkę o "ptaszku bożym", co nie zna trosk, rozpętuje orgię, która ostatecznie degraduje świat Żeleznowów. Potem może już nadejść tylko śmierć Wassy, która nawet wydając rozkazy, niczego już nie ocali.

Zresztą Frankiewicz nie tylko uruchamia to, na co zezwala tekst, nie pozwalając nam zapomnieć, że to jednak granie na bazie psychologii - mimo wyjęcia każdej emocji na zewnątrz pozostajemy w sferze sytuacji możliwej, a nie przegięcia, które ukochał sobie młody teatr. Znakomicie też reżyserka posługuje się scenicznymi znakami: jak choćby wtedy gdy wszyscy popijając herbatę, przelewają wodę w filiżankach, czy wtedy, kiedy po śmierci matki zgodnie przykrywają jej ciało ogromnym biurkiem, zza którego zawiadowała rodziną. Albo odsłaniając w głębi sceny widok na ogród Żeleznowów, sugerujący zupełnie inną historię, lecz niemogący zakryć tego, co się dzieje wewnątrz domu. Do tego ogrodu jak do lepszego świata po samobójstwie odchodzi służąca Liza (świetna Iza Chlewińska), która była świadkiem i ofiarą bezeceństw w domu Żeleznowów i już do końca przedstawienia będzie nawiedzała dom. Przed śmiercią Wassy spojrzy jej również w twarz. To tylko jeden z przykładów, jak rozbudowywać nieoczywiste składowe dramatu. Każdy udowadnia, jak nadal to porażający tekst. Być może w ogóle Lena Frankiewicz otworzy dla niego i dla rosyjskiego klasyka dobry teatralny czas? Nie mam wątpliwości, że jeśli tak się stanie, do jej "Wassy" będzie trzeba się odwoływać. Ale już trzeba, już dziś. To bardzo mocny punkt tego sezonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji