Artykuły

Światy równoległe

"notallwhowanderarelost" Benjamina Verdoncka, "Deep Dish" austriackiej grupy Liquid Loft oraz "Ojciec matka tunel strachu" Martina Heckmannsa w reż.Wojtka Klemma ze Starego Teatru w Krakowie na festiwalu Kontrapunkt w Szczecinie. Pisze Anna Bajek na festiwalowym blogu.

Ostatni konkursowy dzień Kontrapunktu to festiwal różnorodności, w dodatku międzynarodowy. Trzy przedstawienia, z Austrii, Belgii i Polski, proponują diametralnie odmienne tematy w innej oprawie. Trzy światy, każdy z nich otwiera się tylko na maksymalnie godzinę.

Artysta szczególny

Zarówno króciutkie "one more Hing" ("jeszcze jedno"), prezentowane wcześniej poza konkursem, jak i w szczególności "notallwhowanderarelost" ("niekażdybłądziktowędruje") belgijskiego artysty Benjamina Verdoncka (twórców zaangażowanych w budowę obydwu instalacji jest więcej, między innymi oba projekty wykonywali: Griet Stellamans i Iwan Van Vlierberghe) można nazwać teatrem specyficznej iluzji. Drugi spektakl to pozornie magiczna sztuczka (a tak naprawdę system oparty na technicznej precyzji), wykonywana przez niepozornego (i urokliwego) mężczyznę w żółtym swetrze. Tylko on z osób znajdujących się w sali wie, jak przy pomocy sznurków uruchomić zbudowaną z drewna, sklejki i tajemniczych połączeń - maszynę-instalację. Trudne zadanie wymaga skupienia. Artysta jeszcze przed pociągnięciem pierwszego sznurka, uruchamiającego "tańczące" klocki-trójkąty i zjeżdżające z góry hasła, ustawia, wydawałoby się - niemożliwą konstrukcję. Dwie puszki coca-coli, na których stawia krzesło z odważnikiem przymocowanym do poręczy. Na oparciu kładzie jeszcze lekko sflaczałą piłkę. Nie każdy przegrywa, kto próbuje.

Pokaz łączy surrealistyczny absurd, nieprotekcjonalny humor, przyziemne i odrealnione myśli oraz element zaskoczenia (trójkąt ze sklejki nagle przesuwa się sam; w intrygującym finale w ten mikrokosmos dosłownie wpisuje się artysta - zamykając go swoim żywym, obracającym się portretem). Może wywołać sporą dawkę wręcz dziecięcej radości, gdy szare trójkąty ulegają transformacji w pomarańczowe i żółte, kojarząc się z chociażby płetwami rekina. Zresztą każde skojarzenie jest uprawomocnione, również nienazywalne. Hasła pojawiające się w spektaklu mogą równie dobrze być przypadkowe, co stanowić słowa i sytuacje towarzyszące powstawaniu pomysłu ("Podali nam tylko minipuszki paskudnego piwa i pół kiełbaski"). Przedostatni obraz - obramowany czarnym materiałem kwadrat w głębi instalacji, którego kolory przenikają się przy pomocy kolorystycznych filtrów czy światła - przywodzi na myśl (podobnie jak pokaz "one more thing") dwu- lub trójbarwne dzieła Marka Rothko. W tym samym miejscu już po chwili pojawia się popiersie wykonawcy - zamykające spektakl zdanie to rada od tajemniczego K: "Wycofać się w wdziękiem". Verdonck zaczął i skończył z wdziękiem, nie pozostając tylko technikiem operującym swoim intrygującym obiektem, lecz osobowością dosłownie wpisującą się w kompozycję.

Po drugiej stronie stołu

"Deep Dish" ("Głębokie naczynie") austriackiej grupy Liquid Loft (ich spektakle były pokazywane na Kontrapunkcie cztery i sześć lat temu) to film nagrywany na żywo i wyświetlany na dużym ekranie. Czterech artystów-tancerzy, trzy kobiety i mężczyzna operujący kamerą z funkcją dużego przybliżania. Centrum stanowi stół zapełniony owocami i warzywami - kosmos przedstawienia. Ogromną rolę odgrywa udźwiękowienie przestrzeni, uwydatniające hałaśliwą ludzką konsumpcję, odrealniające na co dzień niesłyszalne odgłosy - te urastają do pochodzących z innych porządków.

Również powiększona kapusta, zakamarki ananasa, pestki papryki nie wyglądają z bliska jak część rośliny - tworzą nieznaną planetę, dżunglę. Abstrakcyjnie filmowane owoce i ludzkie ciała to rodzaj krajobrazu świata po katastrofie (wspomina się o nim w jednym z tekstów odtwarzanych z offu, do których tancerze otwierają usta). Pomidor krojony i miażdżony do dźwięku sakralnej muzyki, zniekształcone obrazem nogi depczące owoce są jak obrazy ludzi niszczących planetę. Również marnujących jedzenie - o wyrzucanej żywności mówi się na początku, a potem powraca kadr zepsutych warzyw. W misce z wodą dzięki wzmożonym, grzmiącym dźwiękom widać tsunami. Nadmierną konsumpcję podkreślają sztuczne (nagrane), jałowe rozmowy przy stole i nienaturalne ruchy przeradzające się w rodzaj konwulsyjnego tańca. Obrazy z kamery w tle się przenikają - ciała przestają być sobą - stają się amorficzne i równie dobrze mogłyby nie należeć do człowieka.

Brzoskwinia w wodzie wygląda trochę jak obca planeta, a trochę jak mózg. Na stole z ludźmi zostają zestawione inne żyjątka, a ludzki punkt widzenia jest zakwestionowany - zbliżenie na usta dwóch kobiet w ciemności, przekazujących sobie jedzenie, przypomina sposób spożywania charakterystyczny dla bezkręgowców. Człowiek wcale nie musi mieć najsprawniej działającego mózgu ze wszystkich zwierząt, może nie poznaliśmy jeszcze gatunku, który przeżyje naszą cywilizację. Zestawienie człowieka z innymi organizmami wprowadza posthumanistyczną perspektywę.

Jeśli zawarty w spektaklu wydźwięk może być nie do końca przekonywający, techniczna i wizualna strona rejestracji tworzy wciągający, alternatywny świat, który budują również fonosfera oraz zmiany oświetlenia. Tajemniczy i obcy, oglądany z niecodziennej strony.

"Życie. Co to za konstrukcja?"

W inscenizacji Wojtka Klemma "Ojciec matka tunel strachu" Martina Heckmannsa rodzinę gra rodzina - Jan Peszek, jego syn Błażej Peszek z żoną, Katarzyną Krzanowską. Jednak są obsadzeni w specyficznej konfiguracji. Małżeństwo to rodzice dziecka granego przez Peszka seniora. Na scenie jest jeszcze Dominik Strychalski - smok wawelski albo pokaźnych rozmiarów pluszowa maskotka przy konsolecie do przetwarzania dźwięków uzyskanych z dziecięcych gadżetów.

Pole gry również przypomina przestrzeń zabawy dziecka z klockami i odkształcającymi się pufami. W tle stoją jeszcze dwie palmy. Rodzice są niespełnieni - sfrustrowany ojciec pracuje przy ksero i nadaje swojej pracy przesadne znaczenie, żeby zachowywać pozory zadowolonego z życia. Matka studiuje filozofię, znika na całe dnie, codzienne wypija kilka lampek wina. Nieporadnie wychowują dziecko - działanie aktorów na scenie bazuje na nadmiernej ekspresji, pantomimicznym zapętlaniu powtarzalnych czynności, sztucznych pozach. Próbują przystosować Ottona do trudnych warunków egzystencji, odstawiają sceny, mają wyrzuty wychowawcze, mnożą pretensje. Tekst w przyspieszeniu przedstawia różne etapy życia chłopca. On w międzyczasie wypowiada trochę mądrości i filozoficznych pytań z typową dla dziecka naiwną nieświadomością.

Relacje są prezentowane w sposób bardzo powierzchowny (w tej rodzinie faktycznie takie są, ale sam tekst skupia się tylko na ich prezentacji, nie problematyzując tematu dysfunkcyjnej, współczesnej rodziny). Nie przekonuje konstrukcja przedstawienia - kumulacja hałaśliwych sekwencji, wszystkich na podobnym, przerysowanie emocjonalnym tonie z wyjątkiem zakończenia, w którym na pustej scenie matka w cichej modlitwie prosi o wybaczenie (jedyny kontrast w spektaklu też wypada nieco sztucznie). Dwuznaczności nie wprowadza świadomość przeniesienia na scenę prawdziwej rodziny - chociaż pomysł jest ciekawym gestem reżysera, bez którego spektakl znaczyłby jeszcze mniej (chociaż trudno stwierdzić, ilu widzów zdaje sobie z niego sprawę).

W tym krótkim spektaklu (mam wrażenie, że jego długość działa na niekorzyść) ważną funkcję spełnia muzyka Strychalskiego, który nagrywa i przetwarza dźwięki generowane z dziecięcych zabawek. Smok wpisuje się w fabułę i czuwa nad rytmem całości, bawiąc się energią poszczególnych scen. To duży walor przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji