Artykuły

Inicjatywy udane

Poszukiwania repertuarowe, wprowadzanie do repertuaru nowych autorów, a także "odkrywanie" zapomnianych czy przeoczonych, czy może odtrąconych utworów autorów dawnych - jest świętym prawem kierownika literackiego każdego teatru i jego atutem (jeżeli tego prawa nie nadużywa, bo i to się może zdarzyć). Znamy "odkrywcze" i "wskrzesicielskie" sukcesy Hebanowskiego, pamiętamy jak mocną niespodzianką repertuarową były "Termopile polskie" Micińskiego lub "Ruchome piaski" Choynowskiego albo uczony Renan w roli dramatopisarza. A poszerzenie repertuaru o mniej spopularyzowane sztuki Vegi, Shawa czy naszego Szaniawskiego! Albo ukazywanie na scenie "całego" Czechowa! Przykłady tego typu można by mnożyć. A czy nie było światową rewelacją przedstawienie w reżyserii Petera Brooka "Tytusa Andronikusa", sztuki wprawdzie Szekspira, ale uważanej za nie do oglądania przez współczes­nych widzów!

Mam z ostatnich tygodni teatrów warszawskich przykład zarówno premiery prawie nie znanej u nas sztuki obcego klasyka, jak i wprowadzenia na nasze sceny nie znanego nam dotychczas autora współczesnego, godnego uwagi. Mam tu na myśli "Wierzycieli", jednoaktową (ale długą i mogącą wypełnić samo­dzielnie cały wieczór) sztukę Augusta Strindberga, wystawioną przez Teatr Ateneum w reżyserii Janusza Warmińskiego - oraz "Czyje to życie?", sztukę współczesnego autora angielskiego Briana Clarka, na naszych scenach dotych­czas nieznanego, ukazaną przez Teatr Kwadrat w reżyserii Andrzeja Chrzanow­skiego.

Szwed Strindberg to największy we współczesnym rozumieniu dramatopisarz skandynawski. W epoce triumfu teatru mieszczańskiego przyćmiewał innych skandynawskich dramatopisarzy wielki Norweg Ibsen. Ale twórczość Ibsena to zamknięta formacja teatru, ściśle związanego z epoką i jej kształtem scenicz­nym; nawet "Peer Gynt" Ibsena nie wykracza poza ramy ubiegłowiecznego teatru epickiego. Natomiast w dziele Strindberga słusznie dopatrujemy się wielu elementów prekursorstwa, oddziaływania na czasy późniejsze, gdy roz­chwiały się żelazne reguły mieszczańskiego realizmu i szeroko wtargnął na sceny ekspresjonizm, a po nim różne znamienite reformy teatru. "Wierzyciele" na pewno nie należą do przodujących sztuk Strindberga. Ale to sztuka niepoko­jąca, nabrzmiała Strindbergowską problematyką walki płci w jej najistotniej­szym wydaniu, i dająca też, nie na ostatek, trojgu aktorom doskonałe pole do popisu. Wystawienie jej ma swój dobry sens, jak w ogóle miałoby pomnażanie naszego repertuaru (byle w miarę) o niektóre inne jeszcze u nas nieznane sztuki Strindberga. Zygmunt Łanowski i Lech Sokół niestrudzenie przypominają, że Strindberg to nie tylko ojciec "Ojca" i "Panny Julii".

W Ateneum role z "Wierzycieli" objęła trójka wybornych aktorów: Aleksan­dra Śląska, Jerzy Kamas, Mieczysław Voit. Sądzę, że chętnie podjęli się swoich zadań, skoro ukazali na scenie postacie pełnowymiarowe i pełnokrwiste. Śląska, która w telewizyjnym serialu o królowej Bonie umiała się wcielić w kobietę starą i umierającą, w "Wierzycielach" rozwinęła cały kunszt dojrzałej i powabnej kobiecości w wydaniu kobiety uwodzicielskiej i niekoniecznie świadomej zła, jakie wyrządza kochającym ją mężczyznom. Voit słusznie stonował cechy demonizmu pierwszego męża Tekli, w bardziej ekspresyjnej grze byłby to demon groteskowy. Kamas ciepło a dyskretnie (co ważne) zagrał drugiego męża Tekli, któremu Strindberg nie poskąpił rysów masochistycznych; świetnie opracowana rola.

Sztuka Clarka, sztuka z tezą, jest pierwszym utworem całkiem nie do śmiechu na scenie Kwadratu. Dotyczy "prawa wyboru" - życia lub śmierci - człowieka, któremu katastrofa samochodowa odebrała raz na zawsze możność pełnospraw­nego egzystowania; problem tyleż tragiczny co kontrowersyjny, jak w ogóle wszelkie sprawy związane z eutanazją. Gdzież tu może być miejsce na śmiech, górujący dotychczas niepodzielnie w Kwadracie? Jego bywalcy mieli prawo poczuć się zaskoczeni i rozczarowani. Dopisek "dramat" w programie teatru uprzedzał ich o niespodziance. Jak ją przyjęli? Sądzę, że ze zrozumieniem i życzliwie. Płodozmian jest z reguły korzystny. A czy eksperyment się powiódł? Owszem. Okazało się, że zespół Kwadratu, dobrze oswojony z grą realistyczną, dał sobie z nią lekko radę i w odchyleniu dramatycznym. Ta uwaga dotyczy w zasadzie wszystkich występujących, a zwłaszcza Zborowskiego i Bylczyńskiego, Wołłejkówny i Jędryki, a także długonogiej Orzechowskiej, akcentującej seks, tak żywy i w klinikach. Nie mogę też nie wymienić Janusza Szydłowskie­go, który z całym samozaparciem zagrał bohatera sztuki - pacjenta przez cały czas zagipsowanego i nieruchomego. Dwie słabsze role - zbyt wścibskiego i nachalnego salowego oraz nader nieprzekonywającego adwokata - nie zdołały osłabić wymowy całości, którą Kwadrat rozegrał w funkcjonalnych i sprawnie funkcjonujących dekoracjach Marcina Stajewskiego.

Dwie skromne inicjatywy i obie udane. Powinno ich być więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji