Książę na słoniu
Dziś u nas wystawia się niewiele sztuk Szekspira i słabe są to inscenizacje... Uklasycznione szekspiry Macieja Prusa w Teatrze Polskim z ostatnich czasów mają na tle ogólnym najwięcej sensu, ale dość mało życia jak na Szekspira. Warlikowski w "Poskromieniu złośnicy" wykorzystuje autora do przekazania własnej, dość trywialnej tezy z gatunku prymitywnego feminizmu. Ostatnio "Sen nocy letniej", ta okrutnie prawdziwa, brutalna rzecz o miłości, pod ręką Kilianów przeistacza się w bajkę dla dzieci, w której wszyscy są dla siebie mili. Toteż kolejny szekspir, "Miarka za miarkę" w reżyserii Tadeusza Bradeckiego także budził z góry zaciekawienie. Sztuka o sprawowaniu władzy, moralności i sprawiedliwości, o miłosierdziu i przebaczeniu, ma w sobie wielką siłę aktualności. I to mimo że w świecie średniowiecznego Wiednia jednym z największych występków, karanym śmiercią, jest pożycie bez ślubu, co dziś brzmi humorystycznie. Toteż nie realia są tu ważne, ale gra podstępu i prawa. Bradecki wpadł na efektowny pomysł, by ubarwić świat słowa, i, jako że rzecz dzieje się w Wiedniu, wprowadził do sztuki melodie z wiedeńskiej operetki. Tutaj operetka symbolizuje świat społecznych nizin, świat uczuć, tylko w świecie tym za mało jest pieprzu. Arie i chóry pojawiają się od czasu do czasu jako przerywniki i rozweselają skutecznie publiczność, która nawet klaszcze do rytmu. Nie wiem czy o to akurat chodziło reżyserowi. Ale nie mam mu za złe owej inkrustacji operetką na szacownej scenie, gdyby tylko była, jak np. u Grzegorzewskiego, cienkim, ironicznie wysmakowanym pastiszem gatunku...
Choć wprowadza Bradecki ton lżejszy, lekko ironiczny, dystansujący się wobec realiów oferowanych przez sztukę. Komiczny jest Książę Krzysztofa Globisza. Ten Książę niewiele ma z księcia, jest niechlujny zarówno w postawie, jak i sposobie mówienia - komiczny, kiedy zjawia się na koniec już bez przebrania, w świetle wątpliwego majestatu, na olbrzymim słoniu.
Spektakl toczy się pół żartem, pół serio, a kolejne perypetie nie budzą grozy.
W ostatecznym rachunku w "Miarka za miarkę" Bradecki idzie w stronę infantylnej rozrywki. Nic tu z klimatu ostrej, pozbawionej skrupułów walki o miłość zakończonej gorzką wygraną. Nie ma desperackiej gry o życie brata i o własną cześć, jaką prowadzi Izabella, gdyż Ewa Kaim oprócz białej koszuli i długich włosów nie posiada znamion silnej cnotą i rozpaczą mniszki. Także pozostali aktorzy w sposób chwiejny i matowy, niedokrwisty przedstawiają swe postaci i nie pozwalają przyjmować sztuki Szekspira z namysłem. Gdyby spektakl ten położyć na wagę zawieszoną w tyle sceny, jej szala przechyliłaby się na stronę komediową-operetkową. I gdyby jeszcze aktorzy zagrali i wyśpiewali ten "boski idiotyzm", wszystko skończyłoby się dobrze - co nie znaczy w porządku.