Co komu leży na wątrobie
AUGUSTYNOWICZ pozostaje konsekwentna: po raz kolejny sięga po sztukę, której konwencja jest zakłóceniem konwencji właśnie, której literackość razi słuch widza (przywykłego w teatrze do tzw. literatury wysokiej), której język jest kaleki, chory, pełen agresji. W inscenizacjach Larsona (zwłaszcza w "Siostry, bracia") pustka codziennego języka inspirowała reżyserkę do poszukiwań pomiędzy: słowami i wzajemnymi relacjami na słowach opartymi. Nieco inaczej było w "Młodej śmierci", gdyż tutaj uczyniła ona z wulgarnego, pozbawionego wartości języka znak bezradności w sferze ducha, atrapę uczuć, które istnieją gdzie indziej. Z kolei w "Magnifikat" język cywilizacji chaosu był źródłem gry z dzisiejszą kulturą, zaśmieconą umarłymi symbolami. "Zachodnie wybrzeże" Koltesa, choć spod innej reżyserskiej ręki wyszło, także oddawało tę skłonność dyrektorki artystycznej Współczesnego do sztuk ostro ingerujących w rzeczywistość języka, w graniczną strefę pomiędzy duchowością a biologią człowieka, jaką właśnie język wykreśla (A przy okazji, jeśli mowa o języku to trzeba tu koniecznie podkreślić znakomity przekład "Mojej wątroby" - autorstwa Jacka St. Burasa).
Nie bez kozery wśród cytatów, które umieszczono w programie do "Mojej wątroby" tyle z nich odnosi się do dwoistości ludzkiej natury, a i do języka właśnie. Zdegenerowanego, ale przecież tak mocno zakorzenionego w nas i naszej kulturze. Canetti cytowany jest np. na okoliczność współistnienia "mowy i żarcia", które łączą się w... ustach. Przez co "nigdy nie staniemy się czymś lepszym i szlachetniejszym niż jesteśmy". Sztuka Schwaba dociera chyba najgłębiej w tej penetracji skalanego języka. Bo tu zarówno język: plugawy, wykoślawiony (jak jeden z bohaterów sztuki, Hermann, artysta-kaleka grany przez Arkadiusza Buszkę), jak i człowiek w ogóle, z gnijącym, skazanym na rozkład ciałem ulegają procesom destrukcji. Schwab idzie do końca: nie ma u niego ratunku nawet w sferze seksualności; akt dawania życia i jego sanktuarium w ciele kobiety jest dlań tylko inną formą śmierci. Więcej: wyjątkowo groźną pułapką, jaką zastawia na nas ciało. Próby wydostania się z niej przez akt kreacji intelektualnej, artystycznej, wydają się zaś na tyle karykaturą podszyte, że nie zostawiają i cienia nadziei.
Misterium ostatniej prawdy zostaje więc jedynie zadawaniem śmierci innym: destrukcja doprowadzona do ściany, za którą, być może, kołacze się inny świat. W "Mojej wątrobie" akt zabijania ma charakter groteskowo-symboliczny, i w gruncie rzeczy, okazuje się równie pusty, jak codzienność.
Werner Schwab (ur. w 1958 r., zmarły przed trzema laty) jest dziś twórcą niezwykle na Zachodzie cenionym. Czemu dziwić się trudno, choćby z tego względu, iż jego dramaty, balansujące na granicy histerii i tragizmu, żartu i marzenia o świętości, oddają niepokoje współczesnej cywilizacji bardzo wyraziście. Zaryzykuję tezę, że gdyby żył dziś Witkacy jego dzieło mogłoby być podobne (acz nie tożsame!) do dzieła tego austriackiego dramaturga.
Anna Augustynowicz wybrała, jak sądzę, najlepszy sposób na inscenizowanie Schwaba; słusznie odczytując z podtytułu sztuki, iż jest to "radykalna komedia". Drastyczność, okrucieństwo w tym spektaklu zyskuje dzięki temu nieco inny wymiar. Nie łagodzi to wymowy sztuki, ale czyni ją (że posłużę się słowem ze sfery tegoż pogranicza między "mową a żarciem") strawniejszą w odbiorze. Z drugiej strony nie wyklucza się tu tonu serio. Przeciwnie: każdy czarny żart wyhamowany jest w porę. Farsa sztuce nie grozi. Cóż, ta połowiczność (dualizm, dwoistość?) inscenizacji może się zdać niektórym zatrzymaniem się przez autorów spektaklu w pół kroku. Bo przecież dałoby się "Moją wątrobę" przyrządzić w czarniejszym sosie albo na odwrót, mocniej doprawić ją śmiechem (znów ta "mowa i żarcie"? a owszem). Lecz wydaje mi się, że inscenizacja Augustynowicz jest rozwiązaniem trafionym i dobrze waży skrajne elementy tej sztuki, w której bolesny zanik więzi pomiędzy ludźmi i wartości w tworzonym przez nich świecie, przeradza się w krzyk.
Ten krzyk mógłby być nieznośny teatralnie, minoderyjny, na szczęście Augustynowicz nadaje mu kształt spójny stylistycznie. Wychładza go (konstruktywistyczna, bardzo prosta scenografia Brauna), wypełnia formą (całość ma wyraźne, logiczne ramy), a i przydaje teatralnych barw. Nie dla efektu, dla dopełnienia wyraża że wspomnę tylko świetną scenę finałową, gdy biesiadnicy otruci przez panią Grollfeuer (Beata Zygarlicka) zjawiają się znów. W odświętnym, groteską i grozą zrazem nasyconym zjednoczeniu z widownią, do której zwróceni są twarzami. Efekt potęguje bliskość sceny, bo (tak jak w "Magnifikat" i "Iwonie, księżniczce Burgunda") sztuka grana jest na dużej scenie, będącej zarazem widownią. Na słowa uznania zasługuje cały zespół aktorski, umiejący zachować w kreowaniu karykaturalnych, ale i metafizyką podszytych ról, formę przysługującą tej inscenizacji. Na szczególną uwagę zasługują tu z pewnością role Państwa Kovaci-ców (Anna Januszewska, Grzegorz Młudzik) i Pani Robak - grająca ją Ewa Sobiech, od niedawna w Szczecinie, to bez wątpienia duże wzmocnienie Współczesnego.
W sumie więc otrzymaliśmy przedstawienie naprawdę dobre. Prowokujące do myślenia, przemyślane formalnie, a i po prostu, o co w przypadku tego typu sztuk nie łatwo, atrakcyjne. Śmiało więc polecam to danie z gorzkiej ludzkiej wątroby.
Acz pozostaje osobnym zagadnieniem, czy wspomniana tu na wstępie konsekwencja w budowaniu mrocznych przestrzeni języka współczesnej cywilizacji nie stanie się w którymś momencie zbyt już uciążliwa; nie dla widowni nawet i nie dla krytyków bynajmniej, ale dla samego teatru. Nie chciałbym, by ta uwaga zabrzmiała jak zarzut. Cenię odwagę repertuarową Współczesnego, kibicuję jego twórcom w tej mierze. Zwłaszcza że przynosi ona ostatnio bardzo efektowne owoce. Toteż ja powyższe pytanie stawiam troszkę... na zapas. Może i na wyrost. Bo kolejne udane premiery świadczą jak dotąd, że niebezpieczeństwa nie ma. A co będzie jutro? Wierzę w twórczą intuicję Teatru Współczesnego.