Artykuły

Nieporadni, zabawni, z przerostem ozdobników. Romeo i Julia

"Romeo i Julia" Williamia Shakespeare'a w reż. Katarzyny Deszcz w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

"Romeo i Julia" Teatru Dramatycznego jak kształtna sinusoida - zalicza wyżyny i mocne spadki. Tak jakoś bowiem już jest z białostocką adaptacją Szekspira: co zachwyci i zaciekawi, to za chwilę zirytuje, zaniży loty.

Białostocka ekipa pod wodzą Katarzyny Deszcz podjęła spore ryzyko sięgając po klasyczny tekst, niełatwy wcale do podania na scenie. To, że Szekspir obroni się sam, nie jest wcale takie oczywiste, do Szekspira można łatwo zniechęcić - wystarczy kiepska aktorska interpretacja szekspirowskiej frazy. Z tym akurat białostoccy aktorzy radzą sobie naprawdę nieźle, Szekspirem niemal wszyscy mówią dość lekko, naturalnie, bez przesadnej modulacji, z całkiem niezłą dykcją.

Reżyserka miała kilka fajnych pomysłów na adaptację - przede wszystkim tak poprowadziła spektakl, by z dramatu Szekspira wydobyć jak najwięcej humoru. Nie przestawić akcenty bynajmniej - humor w tekście bowiem jest, i to dość wyraźny, tyle że wiele adaptacji, sugerując się chyba tragicznym zakończeniem dramatu - w taki smutnawy kostium "Romea i Julię" przez lata ubierało, że szekspirowski komizm gdzieś zanikał.

W białostockiej adaptacji jest go całkiem dużo i to jej duża zaleta. Humorystyczne akcenty mają niektóre (choć nie wszystkie) postaci - poczynając od dwojga głównych bohaterów, przez kompanów Romea prześcigających się w mędrkowaniu, po duet służących. Komizm wygląda spomiędzy wierszy, komizm ukryty jest w gestach (spojrzeć warto choćby na Marka Tyszkiewicza w roli pomagiera rodu Capulettich, który do powiedzenia na scenie może nie ma za wiele, ale za to jak strzela oczami i wypina brzuch).

To humor nie z tych, co wywołuje tubalny śmiech, co najwyżej drgnięcie kącików ust, ale przydaje spektaklowi lekkości i finezji.

Niepewni i nieporadni

Dobrym pomysłem było obsadzenie w roli głównych bohaterów aktorów gościnnych - młodej absolwentki Akademii Teatralnej Urszuli Chrzanowskiej oraz aktora śpiewaka z Opery i Filharmonii Podlaskiej - Rafała Supińskiego, którzy na szczęście nie popadają w przesadny patos, melodramatyzm i czułostkowość, i nie uciekają też od humoru. Pamiętać trzeba, że wedle Szekspira Julia ma ledwie 14 lat - i tak początkowo poprowadziła swoją rolę aktorka: jej Julia ma w sobie wdzięk nastolatki, którą właśnie ustrzelił Amor i jak zakochana nastolatka się zachowuje: jest niepewna, rozedrgana, trajkocząca, tysiące myśli w głowie, mnóstwo słów poza nią. Aktorka ciekawie to wygrywa - czy to w scenie balkonowej (w której balkonu nie ma, ale za to jest pomysł na jego przestrzenną choreograficzną metaforę), czy to w scenie, w której wyobraża sobie, jak będzie wyglądała jej noc poślubna, czy wreszcie w scenie, w której wraz z Romeem widzą się po raz pierwszy. Oboje są wiarygodni i tworzą ciekawy duet: przejęci, nie bardzo wiedzą jak się zachować, w ich nieporadnych gestach odnaleźć/przypomnieć sobie to i owo/ może wielu. W scenie narodzin miłości tych dwojga jest świeżość i delikatność tym bardziej wyrazista, że zderzona ze zgrywem rozpuszczonych i cynicznych kumpli Romea (dobrze uzupełniający się duet: Piotr Półtorak i gościnnie - Patryk Ołdziejewski), którzy nawet scenę zranienia jednego z nich odgrywają żartobliwie.

Ciekawy jest inscenizacyjny pomysł, by delikatność uczuć młodych zderzyć z cynizmem starszych w tej kwestii, konflikt dwóch rodów wypchnąć w cień, przyjrzeć się przede wszystkim międzyludzkim relacjom.

Ciekawa jest scenografia Andrzeja Sadowskiego - ascetyczna , zbudowana z podświetlanych przepierzeń i podestów. Niezły pomysł z wprowadzeniem energetycznych scen tanecznych odgrywanych przez 12-osobowy zespół tancerzy przygotowany przez choreografkę Karolinę Garbacik.

Za dużo, za mocno

Co zatem powoduje, że spektakl jest nierówny, na przemian: interesujący i irytujący? Przekombinowanie i nadmiar. Już, już coś wydaje się atrakcyjne scenicznie, nie nuży, ciekawi, gdy nagle... dzieje się coś, co poprzedni efekt bardzo mocno osłabia.

Weźmy scenografię. Pomysł z materiami zawieszonymi na scenie, które odpowiednio podświetlone mogą zamieniać ją w ogród, pałac, czy kaplicę - jest dobry, a takie sceny mogłyby zapadać w pamięć, gdyby na tym się kończyły. Niestety się nie kończą. Znienacka pojawiają się wizualizacje biegnących lwów, czapli czy innych flamingów zrywających się do lotu - tylko po co? dlaczego? Nie wiadomo.

Idźmy dalej: w tle co jakiś czas pojawia się coś na kształt kinowego ekranu, w którym widzimy aktorskie pary: matka-ojciec Julii, Romeo i Julia, przyjaciel Romea i jego zabójca. Kadr, w którym widzimy matkę i ojca we współczesnych kostiumach byłby nawet interesujący - nawet ciekawie podkreśla przepaść ich dzielącą, pustkę, to, że nie mają już sobie za wiele do powiedzenia. W końcu taki jest smutny stan wielu współczesnych rodzin.

Cóż z tego jednak, skoro dobry na wstępie pomysł szybko zostaje zniweczony. Ten sam lejtmotyw dotyczy bowiem za chwilę kolejnego duetu: oto mamy kompana Romea i jego przyszłego zabójcę, których miejsce chwilę później zajmują postaci w kapturach, kojarzące się ze Śmiercią. Ten sam zabieg dotyczy też pary głównych bohaterów. I po co te dwie, ba, cztery Śmierci w przeciwległych kątach obrazu? Po cóż ten profetyczny ton, po co taka dosłowna, zbyt dosłowna zapowiedź tego, co się za chwilę zdarzy? Wiadomo, że spektakl w pewnym momencie przełamuje tonację z żartobliwej na dramatyczną, wszyscy wiemy, że ta historia nie skończy się dobrze, a ów wspomniany humorystyczny wyżej klimat spektaklu też musi w końcu zniknąć. Ale czy rzeczywiście musi mieć taki ilustracyjny łopatologiczny charakter i psuć to, co dobre wcześniej?

Dalej: piosenki. Już początek spektaklu wskazuje, że będzie to przedstawienie rozśpiewane, z mocnym i różnorodnym akcentem muzycznym. I w porządku. Sonety Szekspira mogą uatrakcyjnić spektakl i wydawać by się mogło, że tak będzie - zwłaszcza że jedna z pierwszych piosenek - śpiewana przez Piotra Szekowskiego i Katarzyny Siergiej - ma ciekawą funkową aranżację i ciekawą interpretację (oto okazuje się, że matka Julii nie jest nobliwą panią domu, a kobietą szukającą erotycznych przygód).

Jednak już kilkadziesiąt minut później okazuje się, że piosenek w spektaklu jest po prostu za dużo, nie zawsze brzmią dobrze, rozciągają niepotrzebnie przedstawienie, niewiele też na dobrą sprawę z większości wynika, może tylko musicalowy anturaż, niepotrzebny i nużący.

Finał mało wiarygodny

Są w spektaklu ciekawe drugoplanowe postaci - charakterystyczna i wyrazista jest m.in. choćby Niania, która nie daje sobie w kaszę dmuchać (Ewa Palińska), Matka Julii - na pozór odpychająca i szorstka, ale w sumie wydaje się nosić w sobie jakąś tajemnicę i niejednoznaczność (Katarzyna Siergiej), ojciec Laurenty - w białostockiej wersji - zakonnik młody, trochę brat łata, trochę filozof, który chce zgłębić dwoistość ludzkiej natury i emocji (Mateusz Witczuk), czy ojciec Julii, trochę miękki, trochę szorstki, trochę przytłoczony nadmiarem obowiązujących kanonów i przeczuciem, że coś w jego rodzinie jest nie tak, jak być powinno (Krzysztof Ławniczak). Aktorsko spektakl wypada nieźle, szkoda tylko, że w drugiej części wytraca tempo, a sama finałowa scena z udziałem dwojga młodych już nie jest tak wiarygodna i ekspresyjna jak ich pierwsza wspólna scena.

W inscenizacji Dramatycznego bywa ciekawie, szkoda tylko, że jej sinusoidalny charakter powoduje, że szybko i łatwo o tej atrakcyjności zapomnieć.

***

Teatr Dramatyczny "Romeo i Julia" - najbliższe spektakle: sobota (9 kwietnia) o godz. 17, niedziela (10 kwietnia) o godz. 17.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji