Artykuły

Listy do życia

EWA BŁASZCZYK nigdy nie zawodzi. Nawet w maju 2000 roku, tuż po wypadku Oli, wyjechała z teatrem Studio do Budapesztu na festiwal. Grała jedną z głównych ról w przedstawieniu "Zachodnie Wybrzeże" Bernarda-Marie Koltesa w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Nie mogła zepsuć sztuki. Była oszalała z bólu, na środkach uspokajających, ale zagrała.

Ostatnio do aktorki zadzwoniła z Moskwy Natalia Iwanowa, przyjaciółka Agnieszki Osieckiej. Powiedziała o odnalezionej piosence poetki. Ewa nagra ją na nowej płycie. Rzecz o małym ptaszku, który fruwa nad wodą. Śpiewa i po prostu żyje. Tak jak ona. Jej życie to na przykład słabość do malinowej herbaty.

- Podnosi ciśnienie, dodaje energii, rozgrzewa wieczne zimno w środku

- tłumaczy.

Wysoka, elegancka, w czarnym kostiumie i charakterystycznej, krótkiej blond fryzurze. Zdecydowanie, po męsku ściska dłoń. Wydaje się poważna, ale nawet w smutną opowieść wplata żarty, a czasem mocny aktorski dowcip. Ewa sprzed 10 lat i Ewa dziś wcale nie są inne. Może teraz ma trochę więcej drobnych zmarszczek wokół oczu? Ale tak samo nie znosi sztuczności i pustych rozmów o niczym. Nie roztkliwia się nad sobą. Może stała się bardziej otwarta? Nigdy nie podejrzewała, że będzie tak dobrym organizatorem i nauczy się ze wszystkim radzić. Śmiech i radość pomagają jej. Zaskakuje sama siebie tym, że tak bardzo chce się jej działać, żyć, grać.

TO, CO ODESZŁO, TO, CO JEST

Nie lubi wspomnień. Już nie umie ani nie chce patrzeć za siebie. Trudno jej opowiadać, jaka była. Wszystko nabrało innej perspektywy. Czasem nie dowierza, że problemy, z powodu których denerwowała się, rozpaczała 10, 20 lat temu, były tak błahe. Nie chce się rozklejać. Żyje tym, co niesie każdy dzień. Dużo czerpie z entuzjazmu ludzi, którzy są obok niej. Cieszy się, że świeci słońce, że obejrzała ciekawy film, a Krystyna Janda otworzyła swój teatr. - Mam wszystko: energię, siłę, ale przytłacza mnie nadmiar obowiązków i wieczne poczucie winy, że z czymś nie zdążę. Rehabilitacja Oli, wychowywanie Mani, prowadzenie fundacji Akogo?, przygotowanie repertuaru, koncerty, praca w teatrze - wymienia. Wstaje rano o ósmej, dziewiątej i do pierwszej, drugiej w nocy jest na nogach. Nie ma czasu na telefony do przyjaciół. Trapią ją wyrzuty sumienia, bo rzadziej wpada do rodziców, którzy mieszkają na Mokotowie. Dwa lata temu, pierwszy raz od dawna, wzięła ze sobą córkę Manię, jedną z bliźniaczek, i wyjechała na wakacje na półwysep Gargano. Chciała, aby razem odpoczęły. W zeszłym roku były znowu we Włoszech. Ewa Błaszczyk kocha gorący, południowy klimat i spokojne, stare miasteczka. Nie czyta tam gazet, nie myśli o bieżących sprawach, o rolach, dzwoni tylko często do domu i pyta, jak czuje się Ola, która od sześciu lat jest w śpiączce. Ewa bardzo dba o Manię, chce zapewnić jej normalne dzieciństwo. Od sześciu lat, siłą rzeczy, skupiła się głównie na Oli, ale stara się, żeby druga nie miała poczucia, że wszystko kręci się tylko wokół chorej siostry. Mania ma bardzo naturalny stosunek do choroby. Nie pyta: "Dlaczego tak się stało? Kiedy siostra będzie zdrowa?". Akceptuje Olę taką, jaka jest. Często siada przy łóżku, opowiada szkolne historie, przytula.

Aktorka zauważyła, że Mania chętnie występuje i ma świetną pamięć. Lubią z córką siedzieć w jadalni, patrzeć w ogień na kominku i rozmawiać o chłopakach, szkole, życiu.

ŻYCIE JEST SZTUKĄ

Aktorstwo to jedna z największych miłości jej życia. Została aktorką, bo chciała walczyć z olbrzymią nieśmiałością, która prześladowała ją od dzieciństwa. W miarę upływu lat przełamała ją. Strach jeszcze czasem powraca.

- Ewa jest wspaniałą aktorką i świetnie śpiewa - mówi Jacek Kleyff, artysta, pieśniarz, autor tekstów. - Góruje nad innymi, bo ma wielki talent i wrażliwość.

Pracę traktuje niezwykle serio. Nigdy nie zawodzi. Nawet w maju 2000 roku, tuż po wypadku Oli, wyjechała z teatrem Studio do Budapesztu na festiwal. Grała jedną z głównych ról w przedstawieniu "Zachodnie Wybrzeże" Bernarda-Marie Koltesa w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Nie mogła zepsuć sztuki. Była oszalała z bólu, na środkach uspokajających, ale zagrała.

Aktorstwo daje jej radość, poczucie tworzenia, kreacji, a to pociągają w sztuce najbardziej. Zawsze szuka czegoś, co ją poruszy. Najchętniej wybiera spektakle współczesne. - Lubię role, które pochłaniają energię

- tłumaczy Błaszczyk. - Takie napompowane emocjami, które przecież muszą mieć swoje ujście.

Nie wierzy w improwizację, rolę przygotowuje długo i dopracowuje w najdrobniejszych szczegółach. Do konstruowania postaci zwykle bierze coś z siebie, czerpie ze swej emocjonalności.

Zagrała wiele świetnych ról. W Teatrze Małym była szekspirowską Julią, w Ateneum Polly z "Opery za trzy grosze" Bertolda Brechta, Joanną D'Arc w Operze Poznańskiej (wszystkie spektakle w reżyserii Ryszarda Peryta), a i tak wszyscy najlepiej pamiętają dziewczynę przebraną za chłopaka w "Zmiennikach" Stanisława Barei. - Nie dziwię się temu, bo człowiek potrzebuje radości, a rozśmieszyć trudniej niż wzruszyć - wyjaśnia. Właśnie niedawno skończyła zdjęcia do epizodu w nowym filmie ukochanego reżysera Wiesława Saniewskiego "Bezmiar sprawiedliwości". Gra też w teatrze Studio, w sztuce "Więź" w reżyserii Zbigniewa Brzozy. -Jestem tam morderczynią, która odsiaduje dożywocie za zabójstwo męża - opowiada aktorka. - W więzieniu odwiedza mnie córka, którą gra Agnieszka Grochowska. Brzoza zrobił z tego przedstawienie pełne niezwykłych emocji i uczuć. Spektakl ma bardzo dobre recenzje, a krytycy piszą o wielkim come backu Ewy Błaszczyk.

MIŁOŚĆ O WYSOKIEJ TEMPERATURZE

Właśnie mija sześć lat od zdarzeń, które odmieniły jej życie. Stara się nie wracać do tamtych wypadków. Myśl o momencie granicznym między dawnym a obecnym wywołuje w niej ból.

Jest silna. Tylko z pozoru wydaje się taka delikatna, odległa. Często ludzie biorą jej spojrzenia za krytyczne, a ona obserwuje każdego uważnie, bo chce go zrozumieć. Taką, nieco oschłą, pokochał Jacek Janczarski: "Duża zgrabna blondynka z zadartym noskiem - wspominał w PANI z września 1994 roku. - Najpierw znałem ją tylko ze sceny, ekranu. (...) Kiedyś ukłoniłem się jej przed gmachem telewizji. Nie odkłoniła się. Pomyślałem: Poczekaj, jeszcze się zobaczymy. I to nastąpiło, i tak już zostało". Miłość spadła na nich gwałtownie. On o 10 lat starszy, po dwóch małżeństwach, ona po kilku związkach. Dopiero Jacek uspokoił jej serce. Ponad 20 lat temu było o nich głośno. "Skandaliści" - szeptano, ale na tę miłość nie było rady. Pochłonęła, ogarnęła. Była dojrzała, pełna kolorów.

- Spotkaliśmy się i trach. Musieliśmy być razem - mówi Ewa Błaszczyk.

- To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z taką się po prostu nie dyskutuje. Pisarz natychmiast przejrzał aktorkę. Zobaczył, że jej zadzieranie nosa i udawanie to tylko pozory. I że tak naprawdę, poza jej niezależnością i nowoczesnością, tkwi w niej głęboko mała dziewczynka.

Był jej największym zabezpieczeniem na życie. Czuła, że stoi przy niej w zdrowiu i w chorobie. Ewa często marznie, potrzebuje wełnianego

swetra i gorących uczuć. Jacek Janczarski zapewniał jej to: ocieplał, otulał, rozśmieszał. Dopóki go nie poznała, długo myślała z rezerwą o małżeństwie. Wzięli ślub 13 grudnia 1986 roku, bo warto było przebić złą datę, aby nie kojarzyła się tylko ze stanem wojennym. Po kilku latach wspólnego życia zamarzyła o domu, dzieciach, choć wcześniej o nich nie myślała. Nic wiedziała, że umie być cierpliwa, delikatna? Okazało się, że potrafi. Wprawdzie nigdy nie znosiła gotować, sprzątać, ale Janczarski tego nic potrzebował. Wystarczyło, że dużo się śmiała, gdy jako pierwsza czytała dialogi, które pisał. Kupili stary dom na obrzeżach Lasku Bielańskiego. Ewę urzekł pełen drzew i krzaków ogród, kamienne mury, kaflowy piec. W styczniu 1994 roku, po siedmiu i pół miesiącach ciąży, którą prawie całą spędziła w łóżku, urodziła bliźniaczki. Dopiero po trzech miesiącach można było je zabrać ze szpitala.

- Dziewczynki były słabe. Całą uwagę skupiłam na nich, nie na sobie. Musiałam się nimi zająć, nie mogłam usiąść i załamać rąk. Uczyłam się cierpliwości - opowiada aktorka. Rok 2000 witali całą rodziną w Zakopanem. Wspólne narty, rozmowy z mężem o przyszłości. Świat nabierał znów jasnych barw. Bliźniaczki już zdrowe. Mania, drobniejsza, z zadartym noskiem, przypominająca mamę, i Ola, silniejsza, większa, podobna do taty.

Na sylwestrowy spacer wybrali się we dwójkę. Przechodzili obok kościoła. Poczuła, że chce tam wejść. Potem wiele razy zastanawiała się, dlaczego to zrobiła, bo przecież nie była praktykującą katoliczką. Tym razem modliła się o dziwną rzecz. Prosiła, aby przed śmiercią pojąć istotę miłości. Niedługo po powrocie z Zakopanego poszli na kolację do przyjaciół. Nagle, podczas rozmowy, Jacek zasłabł. Po dziesięciu dniach w szpitalu i dwóch operacjach na tętniaka aorty zmarł.

BEZ CZASU NA ŻAŁOBĘ

Odszedł, a ona nie umiała bez niego żyć - radzić sobie z codziennością, płacić rachunków, dbać o samochód, tankować. Zapadła w nicość.

- Nie wiem, czy Jacek jest gdzieś obok? - zastanawia się Ewa Błaszczyk.

- Ale jeśli był ze mną mocno, naprawdę, to przecież i na zawsze. Nie zdążyłam się i. nim pożegnać. Czas po jego śmierci odszedł bezpowrotnie. Nigdy nie dowiem się, jak to jest opłakać stratę, pogodzić się z samotnością. Wypadek Oli zdarzył się sto dni po jego odejściu. Dziewczynka zakrztusiła się przy popijaniu lekarstwa. W drodze do szpitala przeżyła śmierć kliniczną. Do tej pory jest w stanie śpiączki. Opieka nad córką zmieniła żałobę i smutek w pokorę i chęć walki o jej życie. Gdy lekarze po zwołaniu konsylium poradzili szukać hospicjum, postanowiła nie poddawać się. Mijają kolejne lata, prognozy medyczne stają się coraz mniej obiecujące.

- Dotarło do mnie, że muszę myśleć o chorobie w zupełnie innej perspektywie - przyznaje aktorka. - Powoli oswajam się z myślą, że Ola może się już nie obudzić. Wiem, że medycyna nie daje jej dużych szans. Wiem, jakie są rokowania. Ale wierzę, że zdarzają się cuda i nadchodzi era komórki macierzystej.

Trzy lata temu zdecydowała, że zabierze córkę do domu. Zorganizowała system opieki i rehabilitacji. Sama poświęca Oli każdą wolną chwilę. Sprawy komplikują się jednak coraz bardziej. W ciągu ostatniego roku jedenastolatka urosła, jest wyższa od Mani. Narastają szkody wtórne: zwichnięte biodro, skolioza. Wkrótce wejdzie w okres dojrzewania. Lekarze nie potrafią przewidzieć skutków burzy hormonalnej. "Na początku każda matka marzy, aby dziecko było znów zdrowe - mówi Ewa Błaszczyk w swojej książce Wejść tam nie można. - Potem godzi się z chorobą. Z czasem akceptuje, że będzie trwała długo. Aż wreszcie nabiera przekonania, że życie dziecka jest nadal życiem. Ale w innej postaci. Taka matka zmienia swój stosunek do czasu, do miłości, do Boga".

Książka to drogowskaz dla rodziców i opiekunów dzieci w podobnym do Oli stanie. Drogowskaz do pełnej akceptacji i bezwarunkowej miłości. Ale oprócz miłości trzeba też działać i aktorka daje przykład. Już w 2002 roku zdecydowała się uczynić z Oli "dziecko wszystkich", zwrócić uwagę na problem ludzi w śpiączce. Wraz z księdzem Wojciechem Drozdowiczem, proboszczem kościoła pokamedulskiego na Bielanach, założyła fundację "Akogo?". Nazwa fundacji to w domyśle odpowiedź na pytanie: "A kogo to obchodzi?", bo w rzeczywistości takie dzieci jak Ola nikogo nie interesują. Fundacja chce wybudować pierwszą w Polsce klinikę neurorehabilitacji przy Rehabilitacjii Neurologicznej w Centrum Zdrowia Dziecka dla dzieci po ciężkich urazach mózgu, często w śpiączce. Najlepsze efekty daje bowiem specjalistyczna terapia i neurorehabilitacja do półtora roku od urazu.

Nową nadzieję dają badania nad komórkami macierzystymi. Jeśli już teraz pomagają odbudowywać różne organy, to wkrótce można będzie dzięki nim odtworzyć komórki układu nerwowego. Gdy Błaszczyk mówi o planach, wstępuje w nią energia. I to wszystko nie są tylko słowa. Efekty pracy fundacji są już widoczne. - Wykonam sześć pompek, potem poczytam o komórkach macierzystych, zorganizuję konferencję, wystąpię na scenie... Czasem zastanawiam się, jak długo tak wytrzymam - mówi. - Ale otacza mnie grono wspaniałych ludzi, którzy mnie wspierają.

- Ma w sobie niezwykle światło, ludzie do niej lgną - tłumaczy Anna Krzysztofowicz z fundacji "Akogo?". - Tylko z pozoru chłodna, bo jest niezwykle wrażliwym i ciepłym człowiekiem. To świetna organizatorka. Zawsze potrafi powiedzieć: "Dziękuję", choć sama pada ze zmęczenia.

- Czuję wobec Ewy wielką pokorę - dodaje Jacek Kleyff. - Postanowiła nieść w sobie wielki przekaz szczęścia. Chce przekuć smutek w radość innych rodziców. Rozumie, że jest osobą publiczną i ma obowiązek mówić głośno o chorobie. Obróciła wektor cierpienia w energię. Każdy uśmiech Oli, kontakt z nią, daje jej i wszystkim nam poczucie, że to, co robi, ma sens.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji