Artykuły

AGITUJĘ ZA ROZPASANIEM

Ghelderode, nasz współ­czesny - umarł w 1962 roku - z trudem zdo­bywa sobie publiczność. Nie tylko u nas. Rów­nież we Francji. Pojawienie się dramatów tego Flandryjczyka na scenie paryskiej na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych wywołało pewną konsternację. Bo teatr Ghelderodego wyłamuje się zarówno z ram dawnych kon­wencji realistycznych, jak i za­łożeń awangardy. Bujny, rozpasany nawet, a przy tym przekor­nie moralistyczny mimo że autor zarzeka się wszelkiego moralizowania, przywracający poetycką "cudowność" wszystkiemu co się na scenie dzieje - nie mieści się w kręgu racjonalistycznych tradycji teatru francuskiego, ani w jego współczesnym, intelektu­alnym uniwersalizmie.

Karmiony wizją Breughla i Bo­scha proponuje Ghelderode obraz świata takiego, jakim jest. To nic, że poeta cofa się o kilka wie­ków, aby ten świat opisać. Wszy­stkie życiowe sprawy rysowały się wówczas ostrzej, działy się publicznie, obnażając zarówno przepych, jak i okrucieństwo - zaświadcza Huizinga, mówiąc o średniowieczu. Zresztą owo cof­nięcie w czasie nie jest eskapizmem historycznym, lecz środkiem do uwypuklenia spraw, których makroskopowo dziś już nie dostrzegamy, albo nie zwracamy na nie uwagi. Z bliska nie dostrze­ga się zapitego mnicha, czekają­cego na swoją kolej u dziewki; dziś nikt nie zapyta - jak Hieronimus z "Czerwonej magii" - "czy duchowieństwo próbuje kie­dy dochodzić skąd się wzięła for­tuna pobożnych ofiarodawców", gdy zapisał swój dom na klasztor, aby okupić przestępstwo. Nie chodzi w tym wypadku o kościół; jest on symbolem, czy wręcz substytutem. Ghelderode nie zniża się do antyklerykalnych docinków. Nie zamierza degrado­wać kościoła; "Kościół czyni to sam" odpowiedział na zarzut rze­komego antyklerykalizmu. Trak­tuje on kościół nie jako insty­tucję, lecz jako pewien porządek świata. I ten porządek świata jest przedmiotem jego gorzkiej drwi­ny. Nie przemawia przez niego mizantropia. "Ludzie nie są piękni - zwierzał się - a jeżeli tacy bywają, to nieczęsto, i dob­rze, że ich szpetota nie jest więk­sza, niż jest; ale ja wierzę w człowieka i wierzę, że się to czu­je, w tym, co piszę..." W przedstawieniu "Czerwonej magii", zrealizowanym przez Pio­tra Piaskowskiego na Małej Sce­nie Teatru Dramatycznego tego się niestety nie czuje. Nie tylko wiary w człowieka. Nie czuje się nic z poetyki teatru Gheldero­dego, nic z jego moralistycznej przewrotności. Nie czuć i nie wi­dać owej erotycznej bujności. ce­chującej jego dramaturgię. Oglą­da się spektakl, przypominający o wiele bardziej stylizowany ut­wór realizmu krytycznego, niż te­atr Ghelderodego. Domyślam się powodów. Mło­dy reżyser, jeden z owych "młodych - zdolnych" którzy mieli zadziwić świat, chciał pokazać, że potrafi skonstruować przed­stawienie "po bożemu", czyli jak autor sobie życzył, bez wpisywania mu własnych myśli pod pła­szczykiem wydumanych form te­atralnych. Ambicja skądinąd chwalebna, ale klucz zgoła nie­właściwy. Nie umiejąc inaczej "otworzyć" sztuki posłużył się - jak się okazało - wytrychem. Przedstawienie w pięknej, bujnej architekturze scenicznej Jana Kosińskiego zostało ugniecione, jak ciasto. Jest całkowicie poz­bawione poezji, wyprane z fanta­styki, tak charakterystycznej dla wyobraźni Ghelderodego. Nasuwa się podejrzenie, że reżyser urzekł się podobieństwem do molierow­skiego "Skąpca". Istotnie, sche­mat podobny. I tu i tam chodzi o człowieka, który kocha pienią­dze. Przebierając złote monety Hieronimus łączy "męskie" (z wi­zerunkiem mężczyzny) i "żeń­skie", aby się rozmnażały. Jak ludzie. Ale równocześnie, ogarnię­ty czerwoną magią złota marzy nie tylko o posiadaniu, nie tylko o szkatule, która u Ghelderode­go spęczniała do wielkości skrzy­ni, w której łatwo mieści się czło­wiek. Marzy mu się również nie­śmiertelność, która by pozwoliła to złoto trwonić, używać go. Nie­trudno więc dosłuchać się echa motywów faustowskich. Zmienia to nieco ciężar gatunkowy sztuki. I obraz świata. Daremnie szukać tych niepoko­jów u Wiesława Gołasa. Jego Hie­ronimus jest zgoła farsowy. Prawda - zabawny, ale to chy­ba nie to, o co w sztuce chodzi. W konsekwencji daremnie szukać w przedstawieniu śladu, że to sztuka współczesnego autora, któ­ry wprawdzie patrzył na świat z tych samych okien, co Breughel, ale przecież o kilka wieków później. Nie widać żadnej próby przerzucenia pomostu między tekstem a współczesnymi środka­mi teatralnymi, najmniejszego odwołania się do wyobraźni wi­dza, czy próby nadania przed­stawieniu wartości intelektual­nych. Uderza to tym silniej, że - z drugiej strony - większość tzw. młodych - zdolnych usiłuje odkrywać współczesne obsesje i wątpliwości w utworach nie da­jących po temu żadnych podstaw, czy dostrzegać okrucieństwo, gdzie go nie ma. Tym razem nie idzie o jeszcze jedno nieudane - moim zdaniem - przedstawienie. Stawka jest większa, bo odstręcza od zainte­resowania teatrem Ghelderodego, zasługującym na więcej uwagi, niż ją manifestują nasze teatry. Myślę, że jego wizja świata ma szanse trafić w naszą współcze­sną wrażliwość pod warunkiem, że przedstawi się ją w całym bogactwie formalnym i myślo­wym. Nie Ghelderodego ugłaskanego, lecz rozpasanego, drwiącego i gorzkiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji