Artykuły

Muzyka dla przymkniętych powiek

"Ariodante" Georga Friedricha Haendela w reż. Krzysztofa Cicheńskiego w Warszawskiej Operze Kameralnej. Pisze Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Was.

W Warszawie w dość krótkim odstępie czasu pojawiły się w repertuarze teatrów muzycznych dzieła operowe Haendla i Straussa, należące w literaturze muzycznej do jednych z najtrudniejszych. I nie chodzi tylko o aparat wykonawczy, ale również o problemy natury czysto teatralnej. O ile w Operze Narodowej ekspresjonistyczny teatr Straussa udało się Mariuszowi Trelińskiemu przetransponować na język współczesnej sceny i zbliżyć do wrażliwości dzisiejszego odbiorcy, o tyle w Warszawskiej Operze Kameralnej teatr barokowy opery Haendla broni się tylko wysokim stopniem muzycznego profesjonalizmu zaangażowanych śpiewaków i muzyków.

Krzysztof Cicheński jako reżyser zrobił dla inscenizacji "Ariodante" chyba więcej złego niż dobrego - jego mało wyrafinowane pomysły inscenizacyjne tak naprawdę nie mają żadnego wpływu na dramaturgię spektaklu, a ich urok jest bliższy działaniom amatorskich kółek teatralnych, a nie zawodowej scenie. Nic zatem dziwnego, że premierowa publiczność na balkonie wybuczała jego pojawienie się podczas ukłonów.

Wystawienie "Ariodante" na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej zdaje się zadawać kłam twierdzeniu, jakoby mistrzowska sztuka wokalna oper Haendla wciąż pozostawała na marginesie zainteresowań polskich solistów. O tym, że tak do końca nie jest mogły widzów przekonać również wcześniejsze realizacje - w warstwie teatralnej zdecydowanie ciekawsze - "Orlanda" i "Agrippiny" w reżyserii Natalii Kozłowskiej, a także międzynarodowe sukcesy Ewy Podleś i Jadwigi Rappe w "Rinaldo" czy "Juliuszu Cezarze". Tym razem na szczyty wokalne wznieśli się doskonale tego dnia dysponowani Olga Pasiecznik jako Ginewra i Kacper Szelążek w roli tytułowej. Ich arie i duety nie mogły nie zachwycić premierowej publiczności z entuzjazmem przyjmującej każde pojawienie się artystów na scenie. Brawurowe interpretacje trudnych pod względem wyrazowym partii musi budzić swoim zaangażowaniem i pięknem najszczerszy podziw. Tym bardziej, że Haendel nierzadko sięga po uczucia gwałtowne, skomplikowane figuracje, tryle i ozdobniki. Szelążek, któremu można wróżyć szybką karierę międzynarodową, już dzisiaj śpiewa z ogromną swobodą, swadą i naturalnością - to artysta o rzadko spotykanej muzykalności.

Trzeba przyznać, że haendlowska klasa towarzyszyła i pozostałym wykonawcom, z których największe nadzieje budzi Dagmara Barna wcielająca się w rolę Dalindy. Z teatrem Haendla wygrała zatem muzyka i to w stosunku dość znacznym. U wszystkich solistów imponować mogło wyrównane brzmienie, nieskazitelna intonacja i niekłamana radość z możliwości obcowania z tak cudowną materią muzyczną. Orkiestra pod dyrekcją Władysława Kłosiewicza ze spokojem utrzymywała miarowy puls, a instrumenty smyczkowe imponowały brzmieniem okrągłym i soczystym, w sposobie frazowania czuło się lekkość i dźwiękowe zniuansowanie.

Tym bardziej jest żal tego, że realizatorzy przedstawienia nie znaleźli odpowiedniego ekwiwalentu scenicznego, by ożywić teatr tak nam odległy. A przecież można było zamiast szkolnego eksponowania działań chóru, pójść choćby w kierunku konwencji opartej na stylizacji ruchu i gestu. Pomogło by to zapewne zdynamizować statyczne sceny zbiorowe, a śpiewakom wyjść poza afektowaną retorykę typową dla utworów barokowych. Tymczasem Cicheński, zamiast poszukiwać okazji do zabiegów inscenizacyjnych odwołujących się do asocjacji bardziej współczesnych (trudno uznać za takowe kuriozalne kostiumy Julii Kosek, scenografii też daleko do symbolicznego theatrum), do pastiszu czy choćby teatralnej zabawy konwencjami, zdaje się traktować Haendla ze śmiertelną powagą i solennym namaszczeniem . Aż dziw bierze, że w tej inscenizacyjnej próżni udało się solistom uczynić intrygę tego dramatu żywą i czytelną. Szkoda, że reżyser nie dostrzegł w dziele Haendla choć odrobiny dystansu czy ironii, zarówno wobec samych bohaterów jak i form gatunkowych opery. Nie znaczy to wcale, żeby idąc drogą niektórych inscenizatorów niemieckich podążać w kierunku teatralnej poetyki Brechta. Bo tego typu konceptom dzieła Haendla poddają się raczej słabo. Ale na jakąś umowę z publicznością reżyser zawsze umówić się powinien. Tym razem niestety w obcowaniu z autorem "Xerxesa" ugrzęźliśmy na teatralnej mieliźnie. Pozostała muzyka, której piękno zawisa na przymkniętych powiekach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji