Artykuły

Papuga Kanta

Czy dramat może być zbyt błyskotliwy, zbyt zgrabnie skonstruowany? Do tej pory byłem pewien, że nie, że nigdy nie dość perfekcji i trafnych konceptów. Sztuka Thomasa {#au#255}Bernharda{/#} "Immanuel Kant" jest bez wątpienia dziełem. Dziełem napisanym z wielkim wdziękiem i niezrównaną sprawnością. Kiedy się ją czyta, jest to jej niewątpliwą zaletą. Ale w teatrze Krystiana Lupy literacka gładkość i efektowność sztuki okazała się zupełnie nieprzydatna. Co więcej, paradoksalnie zaszkodziła spektaklowi. Herezja? Może, ale właśnie teatralnej heretyckości zabrakło tym razem Lupie. Pozostała uładzona teatralna prawomyślność.

Historia przedstawiona w "Immanuelu Kancie" jest na postmodernistyczną modłę powierzchownie błyskotliwa i gruntownie prosta. Kant opuścił Królewiec ("Gdzie Kant, tam Królewiec") i na pokładzie luksusowego transatlantyku płynie wraz z żoną do Stanów Zjednoczonych. Na pełnym morzu jego uporządkowany umysł i legendarny ascetyczny tryb życia ulegają zaburzeniu. Chciałoby się rzec: to być nie może, by Kant wyruszył na pełne morze. Poza tym rozchwiał się czas, przenosząc Kanta w dwudziestowieczne obszary diachronii. Padł też z hukiem dawny porządek. Wszystkie myśli i działania skierowane są ku Ameryce. Stary kontynent umarł. Podekscytowany Kant płynie w nieznane, które może okazać się ożywcze albo zabójcze. Na okręcie spotyka próżnych ludzi, między innymi głupawą milionerkę. Kant jest atrakcją transatlantyku, tak samo jak Mona Lisa stanowi atrakcję Luwru. W wędrówce do Ameryki oprócz szczebiotliwej żony towarzyszy mu papuga Fryderyk. Zamknięta w wielkiej klatce, jest jedynym przyjacielem Kanta i jego powiernikiem. Podobno przechowuje w głowie wszystkie przemówienia filozofa. Stąd zapewne bierze się pełna zapobiegliwej hipochondrii troska Kanta o papugę.

Bernhard w swoim tekście ostro skontrastował dwie postawy: być, cierpieć i myśleć oraz mieć, trwonić i kombinować. Ów raczej konwersacyjny konflikt zawarł w precyzyjnej maszynce dramatu, drenując do cna wszelkie relacje międzyludzkie, pozbawiając je emocji, drżenia i niespodziewanych napięć. Wszystko widać jasno i wyraźnie jak na dłoni. Za jasno i

zbyt wyraźnie. Mrok otacza tylko jedną autentyczną więź: między Fryderykiem - papugą i Kantem - filozofem.

W programie do przedstawienia czytamy: "W całym dramacie możemy od razu zauważyć całkowitą nieobecność jakiegokolwiek dynamicznego konfliktu - tak zwanej intrygi. Co w zamian? Rozpuszczona w morskiej podróży egzystencja".

Krystian Lupa musiał odczuć ten brak dotkliwie, skoro zdecydował się konflikt dopisać. Wprowadził całą grupę postaci nazwanych personelem podpokładowym. Porównanie do błękitnookich z Kubinowego "Po tamtej stronie", "może oni nadają temu płynięciu jakiś cel?" W dodatku na statku, którym płynie Kant, wciąż obsesyjnie i podświadomie porównywanym do Titanica, przewożony jest prawdopodobnie jakiś "towar". Nie wiadomo jaki. Oto tajemnica, którą odkryć mógłby jedynie jej autor - Krystian Lupa, ale czy jest to tajemnica serio? Bo przecież personel podpokładowy nie wygląda ani groźnie, ani poważnie. To rozwydrzone panny i dyskotekowi młodzieńcy, turyści, którzy polują na możliwość sfotografowania się z Kantem (gra go Wojciech Ziemiański). Ich muzyka i miarowy stupor bezwzględnie wkracza do świata Kanta, zagłusza walca Straussa, kiedy Kant w finale spektaklu zaczyna tańczyć. Trąci to banalną tezą o barbarzyńcach, którzy zawładną światem subtelnego ducha. Taki banał Lupie nie przystoi, dlatego natychmiast staje się podejrzany. Kantowski racjonalny świat znajduje się w cieniu tego podejrzenia, traci swoje serio i wiarygodność. Autentyczna i demoniczna jest tylko papuga. Grający ją aktor (Krzysztof Dracz) zapada w nieprzyjemne stany katatonii. Jego obecność w wielkiej klatce wprowadza dziwny niepokój. Ale wróćmy do tajemniczego towaru. Część personelu podpokładowego ubrana w granatowe fartuchy, przypominające stroje pracowników poczty, szamoce się gdzieś w głębi sceny z dworcowym wózkiem pocztowym, zasypanym zawiniętymi w szary papier paczkami. Wózek na scenie na dawnym dworcu kolejowym, jest jak najbardziej na miejscu. Co jednak może znaczyć na transatlantyku? Czy przypadkiem tajemniczy towar nie jest jedynie mistyfikacją?

A statek płynie. Mija wyspy zamieszkane przez groteskowych tubylców (za oknami przesuwają się platformy z kukłami przedstawiającymi ludzi różnych ras i cywilizacji, co ma sprawiać wrażenie, że to my jesteśmy w ruchu i mijamy nieruchome lądy). Kiedy zbliża się do kresu podróży, Kant przygotowuje się do wielkiego finału. Ma wygłosić odczyt, ale niemal jak mówca z "Krzeseł" Ionesco nie jest w stanie powiedzieć niczego sensownego. Rozrzuca konwulsyjnie zapisane kartki, a potem będzie tańczył. Lupa zrezygnował z zakończenia sztuki. W tekście Bernharda na Kanta w Ameryce czekają sanitariusze ze szpitala wariatów. U Lupy sztuka kończy się kilka sekwencji wcześniej, właśnie tańcem Kanta. Znów reżyser zrezygnował z doskwierającej jednoznaczności i literackiego fajerwerku, pozwalając zwyciężyć swojemu teatrowi.

Po premierze "Lunatyków" odezwał się zgodny chór stwierdzający, że teatr Krystiana Lupy się zmienia. Mówiono o żywiole śmiechu, który wtargnął do tego posępnego świata. "Immanuel Kant" jest z całą pewnością inny od dotychczasowych przedstawień Lupy. Nadal widzowie oddzieleni są od sceny ciemnym tiulem, który nie tylko przełamuje światło, ale przede wszystkim wyznacza wyraźne teatralne terytorium. Ale za siatką rozpościera się już zupełnie inny świat. Chłodno racjonalny, jak na Kanta przystało, zimny i ironiczny, precyzyjny. Osobiście wolę Lupę rozwichrzonego, któremu materia teatru co chwilę wymyka się spod kontroli, wolę te jego spektakle, w których na scenie rozprzestrzenia się groźny i niepoznany teatralny kosmos, kiedy otwiera się niebo gwiaździste nade mną, a rozchwiane prawo oralne drży we mnie. Taki teatr jest dla mnie artystycznym imperatywem, a nie wyrafinowaną intelektualnie pociechą. Tego jednak nie da się osiągnąć przy pomocy tekstu pozbawionego napięć międzyludzkich, uczuć, namiętności, egzaltacji i konfliktów. Wiele też zmieniło się w spektaklu Lupy za sprawą wrocławskich aktorów, którzy powierzone im zadania wykonują znakomicie, ale właśnie wykonują zadania, jakby jeszcze nie należeli do teatralnej sekty Krystiana Lupy. Pierwszy raz w tym teatrze zrobiło mi się trochę ciasno, nawet monumentalna przestrzeń Sceny na Świebodzkim uległa gwałtownemu sklęśnięciu.

Na nowy, uporządkowany, nie eksperymentujący z czasem, a więc trójwymiarowy teatr Lupy mogę się zgodzić, choć wolałbym, gdyby okazał się jednorazowym eksperymentem, uwieńczonym zresztą artystycznym sukcesem. Tyle tylko, że ja wolę Lupę sprzed reformy i jego nieprzejrzyste metafizyczne spektakle. Do tego potrzeba silnych i skomplikowanych związków międzyludzkich, wzajemnych nierozwiązalnych uwikłań, takich jak na przykład u Czechowa. Może więc pora, by Lupa wziął na warsztat Antona Pawłowicza. Oj, byłoby ciekawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji