Taniec z diabłami
Nowy spektakl Agaty Dudy-Gracz to seans lęków podszyty niepokojąca metafizyką, okrucieństwem, obsesją śmierci i perwersyjnie unurzany w grotesce. Kto by pomyślał, że Gogol ma tyle wspólnego z wizjami Ghelderodego!
Agaty Dudy-Gracz nie kusiło w "Rewizorze" rozbieranie mechanizmów władzy ani studia nad ekosystemem korupcyjnych sitw. W centrum jej uwagi lokują się zwykli obywatele: ich marzenia, ambicje i żądze. Demony wyhodowane w ludzkich duszach, a niekoniecznie diabły nasłane przez wichry historii. Spektakl "Według Bobczyńskiego" jest fantazją, swobodnie przetwarzającą motywy doskonale widzom znane. Reżyserka wyburza ściany Gogolowskiej opowieści i uwalnia postaci, dając im nowe biografie i nowe życie. Tę metodę sprawdziła już z powodzeniem w łódzkiej realizacji "Według Agafii" na podstawie "Ożenku", opowiedzianej subiektywnie, z punktu widzenia głównej bohaterki. Również spektakl wrocławski jest fantasmagorią na granicy jawy i snu, poetycką baśnią kamuflującą ponury teatrzyk grozy.
Trzeba powiedzieć od razu, że Chlestakowa nie ma - postać ta jest w przedstawieniu sumą indywidualnych lęków i pragnień członków świty Horodniczego. Rewizor to na poły bałwochwalcza, na poły bluźniercza wizja, z którą mierzy się każda z postaci. Jednych wynosi ponad tłum, pozwalając żyć przez chwilę złudną nadzieją, innych ośmiesza, jeszcze innych strąca w objęcia śmierci.
Bohaterem pierwszoplanowym jest tu ktoś wyciągnięty z szarego końca orszaku Gogolowskich postaci. To Bobczyński - oferma i nieudacznik, zakompleksiony osobnik, dla którego obcowanie z samym sobą staje się niewyobrażalną męką. Początek spektaklu należy do niego. Pojawia się, przemykając niepewnym kroczkiem, uniżony, brzydki, żałosny Tomasz Schimscheiner jest dla swojego bohatera bezlitosny, obdarzając go szczurzą, wymoczkowatą powierzchownością i tandetną elegancją, naznaczoną gdzieniegdzie śladami niechlujstwa. Ktoś taki nie wzbudza litości, raczej odruch obrzydzenia. Niżej w hierarchii znajduje się już tylko Dobczyński, trochę bardziej ulizana i szmatława wersja Bobczyńskiego, osobnik pogodzony z własną nicością, pozbawiony marzeń i aspiracji. Bobczyński - przeciwnie, za wszelką cenę pragnie się wydostać z ostatniego szeregu na pierwszy plan, już na wstępie żądając dla siebie więcej światła. Sterylna, gładka przestrzeń, zaprojektowana przez reżyserkę, zanim odsłoni swoje tajne zakamarki i podwójne dna, przypomina studio telewizyjne, przez które w blasku jupiterów defiluje miejscowa socjeta, olśniewając elegancją futer i blaskiem ogniotrwałych uśmiechów. Bobczyński za wszelką cenę pragnie się znaleźć w tym kadrze, toteż prośba, rzucona w ciemną czeluść ponad głowami widowni, by w stolicy dowiedziano się, że w tym miasteczku mieszka ktoś taki jak on, Piotr Iwanowicz, jest w istocie błaganiem o życie. Bowiem "być" w tym świecie znaczy celebrować swoje istnienie wobec innych. Ludzie stwarzają się nawzajem i niszczą. Taki na przykład Horodniczy w interpretacji Krzysztofa Kulińskiego to niekoniecznie prowincjonalny kacyk-zamordysta, już prędzej żoniny pantofel pragnący świętego spokoju. Jego majestat buduje świta i glamourowy teatrzyk, odgrywany przez małomiasteczkową elitę na użytek tych, co "nie zmieścili się w kadrze". W spektaklu pełno jest scen zakomponowanych jak fotografie, na których świat władzy prezentuje swój celebrycki szyk i nieprzeniknioną twarz. Jednak Duda-Gracz nie traktuje tej socjety jak zbiorowego bohatera, wręcz przeciwnie - każdy z osobników zapożyczonych z Gogolowskiej menażerii ma tu swój indywidualny rys. Są wśród nich cyniczni karierowicze, subtelni intelektualiści, wpływowe kobiety na posadzie, wreszcie ukrywający swą tożsamość gej i Niemiec na wygnaniu, nierozumiany przez miejscowych erudyta uzależniony od myśli Nietzschego i zarazem udręczony cywilizacyjną misją, jaką przyszło mu pełnić wśród tubylców.
Reżyserka kreśli precyzyjną mapę wzajemnych interesów, zależności, tajnych i jawnych powiązań seksualnych oraz niezrealizowanych aspiracji. Miraż przybycia dygnitarza ze stolicy wyzwala całą masę gwałtownych emocji, budząc w duszach bohaterów złe moce. Może to tylko ludzkie piekło, a może i nie. Spektakl można czytać w perspektywie metafizycznej, nieobcej przecież Gogolowskim wizjom. Autor teologicznej lektury jego pism, Paul Evdokimov, widział w orszaku Horodniczego demoniczne monstra, maszerujące prościutko na sąd Bożego Rewizora. Sam Gogol zresztą przyznawał: "Nazywam rzeczy po imieniu. Diabła nazywam diabłem; nie nadaję mu wspaniałego kostiumu Byrona, ponieważ wiem, że jest on w marynarce... nie ma już swojej maski".
Nie jest jasne, czy diabeł w spektaklu wrocławskim przybywa z czeluści piekielnych czy też jest ludzkiego chowu, dość, że demoluje doszczętnie glamourowy teatrzyk dworu Horodniczego, zdziera puder i szminki, a wystudiowane uśmiechy ścina grymasem przerażenia. Każdy tutaj ma swojego Chlestakowa, z którym spotyka się we własnej imaginacji, ulokowanej na wysokości widowni. Nieistniejąca czwarta ściana jest tu płaszczyzną intymnych projekcji, publiczność zaś, którą obsadzono w roli dygnitarskiego oka i ucha, zostaje wciągnięta do dwuznacznej gry. Rewizor nie istnieje fizycznie na scenie, ale "Chlestakowem się mówi" - indywidualnie i zbiorowo, prywatnie i publicznie; demoniczny przybysz staje się zresztą nie tylko słowem, ale i ciałem, wchodząc w kolejnych nieszczęśników, czasem nawet w kilku naraz.
Gdy na scenę wytoczy się czerwony dywan, zaczyna się istny kabaret grozy. Duda-Gracz komponuje go niemal muzycznie, rozgrywając obrazy i sytuacje w coraz bardziej groteskowych wariacjach, powtórzeniach i kontrapunktach. Przykładem zabawny ansambl, w którym najpierw jeden, a potem aż trzech Chlestakowów naraz bawi żonę Horodniczego opowieściami z wielkiego świata stolicy. Gdy absurd sięga zenitu, a konwersacyjny szczebiot przeradza się w ekstatyczne uniesienie, nawet ochroniarz, zwany Dzierżymordą, zmienia się w panią Annę, prężąc ciało w sukni pełnej krzyczącej, by nie powiedzieć - wściekłej kokieterii, i w wielopiętrowym nakryciu głowy. Bo do rozpędzenia tej diabelskiej maszynki, która pcha bohaterów po równi pochyłej szaleństwa, a może i zagłady, użyto tu przede wszystkim znaków plastycznych, począwszy od kolorów i świateł, zmieniających świat sceniczny w kruchą bańkę mydlaną, po kostiumy-fantazje, kostiumy-poematy i kostiumy-pociski, celnie demaskujące słabości swoich posiadaczy. Taka jest córka Horodniczego w błękitnej sukience, obszytej pluszowymi misiaczkami - żywa maskotka tatusia, dla honoru domu zmuszana do wokalnych występów w towarzystwie, i zarazem dorastająca konkurentka matki, pragnącej zagłuszyć infantylizmem jej dojrzewającą kobiecość.
Swoje znaczenie mają też licytujące się bogactwem futrzane obszycia, bombastyczne nakrycia głowy i filuterne wzorki na ubraniach, jak choćby garniturek w pieski ujawniający myśliwskie pasje Sędziego. Każda z postaci ma tu swój szyfr, zakodowany w kolorach, gadżetach i języku ciała. Każda ma jakąś wewnętrzną muzykę, która bynajmniej nie jest jednostajną melodią. Oto bowiem duch Rewizora, ten kuszący i groźny sędzia, staje się katalizatorem przemiany bohaterów, by na końcu ukazać ich w upiornym negliżu na gruzach własnych marzeń. I tak Bobczyński, czując w sobie moc i atrakcyjność Chlestakowa, zgwałci córkę Horodniczego, a następnie skona w długiej agonii, obficie brocząc krwią. Niemiec (Maciej Tomaszewski), raczący tubylców perłami cytatów ze skarbnicy niemieckiej kultury, zacznie wrzeszczeć do mikrofonu jak Hitler. Ukrywający swą homoseksualność Ziemlianika (Krzysztof Boczkowski) wyśni sobie efektowny coming out w lateksowym kostiumie, rodem z telewizyjnej baśni.
Znaczącą metamorfozę przechodzi też żona Horodniczego. Ewelina Paszke-Lowitzsch, która wystąpiła w tej roli w pamiętnej wałbrzyskiej inscenizacji Jana Klaty kreśli tu postać nieco bardziej skomplikowaną. W pierwszych odsłonach to pospolita zołza domowa, zazdrosna o wdzięki dorastającej córki, cierpka, opryskliwa, panosząca się w rozchełstanym szlafroku i rozdeptanych kapciach. W zjadliwych portretach kobiet dojrzałych Paszke-Lowitzsch jest od dawna mistrzynią, jednak potwór, jakim na pierwszy rzut oka wydaje się żona Horodniczego, ma drugie dno. Wizja ewentualnego romansu z dygnitarzem ze stolicy przeobraża ją w istotę, której groteskowa zalotność, odziana w krzykliwy kostiumik, przykrywa wielkie, niezrealizowane ambicje i rozpaczliwą tęsknotę za prawdziwą miłością, dla której to być może ostatni moment w życiu.
Wielki sen o miłości kończy się brutalnym fiaskiem również w przypadku jej córki, która zamiast na ślubny kobierzec, będący szansą ucieczki w lepszy świat, trafi w obmierzłe ramiona Bobczyńskiego. Katarzyna Z. Michalska, która w kilku zaledwie kreskach musi streścić drogę niezbyt rozgarniętej młodocianej celebrytki na skraj przepaści, całą otchłań bolesnej i za wysoką cenę zdobytej samowiedzy nosi w zranionych oczach, skamieniałym nagle ciele i wyciągniętych przed siebie dłoniach, rozpaczliwie obejmujących pustkę. Prawie każda z postaci ma w finale swoje tragiczne rozpoznanie.
Niestety, tę metafizyczno-oniryczną opowieść o małych biesach, grasujących w ludzkiej duszy, która może jest snem Bobczyńskiego, a może zbiorową halucynacją, reżyserka próbuje zmiksować z parabolą o Wielkim Strachu. Oto bowiem wzorcowi konformiści, z jakich składa się świta Horodniczego, najwidoczniej próbując odgadnąć oczekiwania władzy, defilują pod sztandarami z religijną pieśnią na ustach, to znów dobywają z piersi nazistowskie "Heili, Heilo!". Jakby tego było mało, gdy zbiorowa paranoja sięga zenitu, Niemca, który najwyraźniej jest tu po to, by obnażyć nienawiść do obcego, zaczyna się podejrzewać o hitlerowską przeszłość. Nie jest jasne, czy reżyserka tak właśnie widzi polską prowincję. A może Bobczyński to taka zmodernizowana wersja Piszczyka, który pod presją okoliczności może się stać szmatą na usługach dowolnej ideologii? Możliwe, lecz ze spektaklu to absolutnie nie wynika.
Nic nie wiemy o naturze tej władzy, która gwałci tożsamość obywateli, nie wiadomo, skąd właściwie się bierze ich wielki strach. Fundamentem rządów Horodniczego są nieformalne układy, transakcje erotyczne i pozwalająca się szachować nawzajem wiedza o cudzych grzeszkach. Może Agata Duda-Gracz stara się zasugerować, że z takich ludzi bez właściwości da się zrobić wszystko, że tkwi w nich niebezpieczny potencjał, który łatwo wykorzystać. Nie byłaby to jednak wiedza specjalnie odkrywcza. Ten wątek spektaklu grzęźnie w uproszczeniach rodem z dydaktycznej pogadanki.
Znacznie lepiej sprawdza się ta opowieść w planie egzystencjalnym. Zaaranżowany przez reżyserkę wielki seans duchów, który dla bohaterów staje się podróżą w głąb mroków własnej duszy, ma wymiar tragiczny. Nie przypadkiem w spektaklu nie pada słynna Gogolowska kwestia: "z czego się śmiejecie?". Widz bowiem, uczyniony wspólnikiem, nie za bardzo może tu liczyć na rozgrzeszenie, nawet za cenę wychłostania śmiechem.