Artykuły

Hip-hop opera

"Paw królowej" w reż. Łukasza Kosa w PWSFTViT w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.

150 stron powieści "Paw królowej" Doroty Masłowskiej reżyser Łukasz Kos i studenci zmienili w rewelacyjne przedstawienie muzyczne.

Na scenie zjawia się dwa razy więcej postaci niż osób w obsadzie. Studenci grają ze zdjęciami samych siebie w naturalnej skali, naklejonymi na dyktę. Uśmiechają się na nich sztucznie - jak tekturowi doktorzy w aptece polecający jakieś pigułki. Dyplomanci "na żywo" także starają się wyglądać "płasko" i noszą równie nieszczere uśmiechy.

Bo "nieszczera" jest pierwsza część wieczoru. Masłowska pisze współczesną "Operę za trzy grosze", hip-hopowy song o malowniczym brudzie Pragi Północ, o pięknie "Polski C". Ten ironiczny ton genialnie podchwycił Łukasz Kos. I wzniósł na scenie zelektryfikowaną wersję XIX-wiecznego teatrzyku. Aktorów oświetlają reflektory z rampy, ramę okna sceny obramowują tęczowe neony i czerwone pluszowe kurtynki.

Studyjny zmienia się w wesołe miasteczko, w którym wystawia się operetkę. Czemu? Bo jak kuplety operetkowe bełkocą zachwycone rymy o spotkaniach kochanków, tak Masłowska parodiuje hip-hopową nawijkę o miłości z bramy kamienicy. O przylepionej do kasy Katarzynie Lep, sprzedawczyni w piekarni (Jadwiga Wianecka w różowym fartuchu, genialna zwłaszcza gdy z martwą twarzą odradza kupienie czerstwej ciabatki: "This not. Is old this."). I o jej chłopcu, Adamie Grocińskim, policjancie-aspirancie (Mikołaj Osiński kapitalnie zmienia hip-hopowe rymy w nieporadną urzędniczą nowomowę). Opowieść kończy happy end, na siłę doklejony do niefajnej historii o brzydkiej dziewczynie Patrycji Pitz, symbolizowanej przez stand zasmarowany brudnymi pędzlami. I o Stanisławie Retro, wokaliście odstawionym na boczny tor kariery przez zespół Konie.

O tym, że to Retro jest głównym bohaterem szkatułkowego spektaklu, widzowie dowiadują się dopiero po dwóch godzinach (!), w drugiej części przedstawienia. Gdy po przerwie publiczność wraca do sali, słychać puls perkusji, rytm gitar; na pustej scenie majaczą sylwetki oświetlonych od tyłu aktorów-muzyków. Wtem podchodzą do proscenium i określają czas akcji: "31 grudnia, sylwester".

Nagle muzyka wybucha, zmieniając spektakl w turniej slam poezji. Do mikrofonu podchodzi Dorota Masłowska, grana przez Martę Górecką. Aktorka-wokalistka skowycze "ta piosenka jest za z Unii Europejskiej pieniądze". Te refreny tną historię porażki Stacha Retro. Bohater został upokorzony w programie Małgorzaty Mosznal (Igor Kowalik, kapitalnie upozowany na Ninę Terentiew). Na oczach milionów telewidzów został nazwany homoseksualistą. Teraz Retro brnie przez śniegi, by zabić Szymona Rybaczko, menedżera, który to ukartował dla medialnego rozgłosu.

Łukasz Kos świetnie rozgrywa retrospekcje powieści Masłowskiej, łącząc je motywem przedzierania się bohatera przez zaspy. Wiejący w twarz śnieg udają kuleczki rzucane w strumień powietrza z dmuchawy. A błoto udaje bieżnia z siłowni, po której z trudem kroczą kolejni aktorzy, wcielający się w Retro. Najlepszy jest Radosław Osypiuk, Retro marzący o byciu Skandynawem. Czytelny sygnał dla widza to zakładany przez chłopaków t-shirt z tytułem gry komputerowej "Diablo II". Tu nic nie dzieje się w ukryciu. Wkoło krążą studenci, zmiatając sztuczny śnieg, nosząc stoliki, statywy, butelki. Po spektaklu po Teatrze Studyjnym wala się nawet suchy makaron z chińskich zupek...

Na ten poligon wchodzi Szymon Rybaczko (Łukasz Konopka), proponując widzom (jako Dorocie Masłowskiej) napisanie piosenki o romansie brzyduli Pitz i wokalisty Retro, koniecznie homo. I ustawia aktorów w idiotycznych pozach - jak na standach z dykty.

Nagle klamra spina finał z początkiem. Tyle że zamiast staromodnego teatrzyku mamy dekorację rodem z postdramatycznych niemieckich inscenizacji. Butaforę reflektorów z rampy zastąpiły jarzeniówki: butafora w wersji trendy. Tak medialne oszustwo, wpisane w powieść Masłowskiej uzyskuje teatralny wymiar.

Monumentalna robota nie udałaby się bez dwóch rzeczy. Jedną jest słuch Kosa: na powieść Masłowskiej, na wrażliwość studentów, wreszcie - po prostu słuch muzyczny. Jego "Paw królowej" jest operą, w której każda kwestia ma walor brzmieniowy. 150 stron powieści wypowiada się niemal bez skrótów: wprost i przez mikrofon, na żywo i z nagrania, głosem niskim i wysokim, przez nos i przez zaciśnięte w kułak dłonie. Wolno i szybko, szeptem i krzykiem, solo i chórem.

A drugi walor "Pawia..." to praca całego zespołu aktorskiego, który przez cztery i pół godziny (!) uwija się na scenie i w kulisach. To najlepszy dyplom aktorów z Filmówki, jaki widziałem: lepszy nawet od pamiętnych "Amadeusa" i "Gézy - dzieciaka".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji