Artykuły

Pływająca wyspa

Immanuel Kant płynie w tej sztuce statkiem do Ameryki - z żoną i papugą Fryderykiem. Jak wiadomo, w rzeczywistości Kant nie miał żony, nigdy nie był w Ameryce, o papudze też historia milczy; wszystko to znany paradoks, od którego rozpoczyna się każde omówienie dramatu {#au#255}Bernharda{/#}. Kant zamienił się w nim w figurę Kanta, a jego otoczenie w figurę nowożytności. Transatlantyk, podróż do Nowego Świata chętnie importującego intelektualne wielkości (z materialnym dla nich pożytkiem); pokładowe rozmowy i rozrywki, bal kapitański, snobizm pasażerów, burzliwe doły społeczne pod pokładem; nieustająca pamięć zajadłych i anachronicznych uniwersyteckich emulacji ("Leibniz!") - wszystko to figury, klisze, ponakładane na siebie według praw nie liczącej się z czasem, legendarnej wyobraźni, narracji mitycznej; albo może kultury popularnej, gdzie bohaterowie różnych epok spotykają się we współczesnym świecie, by go poznawać albo walczyć ze złem w nim obecnym.

Kant reprezentuje Rozum. Czysty Rozum, rzecz jasna. Jest akademicką sławą. Przynależy mu w związku z tym szereg dziwactw, które konsekwentnie egzekwuje: karci kucharza za niewłaściwy skład zupy, ustawia krzesełko do wiatru, a rozmawia wyłącznie z Fryderykiem, który stanowi zarazem jedyną wiarygodną, uznaną i autoryzowaną skarbnicę wiedzy mistrza. Cóż, że przekazuje ją raczej mechanicznie. Cała rzecz w tym, żeby papuga nie zdechła - a choruje.

Papuga najczęściej powtarza słowo "Imperatyw!" Wokół państwa Kantów nieustannie krąży nouveau-riche milionerka, której uczony imponuje i strasznie chciałaby nawiązać z nim mądrą rozmowę. Pod koniec drugiej części przedstawienia dochodzi do publicznego odczytu Kanta; filozof jednak, zmobilizowawszy na tę okazję cały potencjał swej wiedzy, załamuje się już po pierwszych słowach. Nie można bowiem mówić o rozumie na pełnym morzu - stwierdza.

Te słowa wybijają się w przedstawieniu na pierwszy plan. Stanowią, jak się zdaje, główną jego oś myślową; czy może właśnie bezmyślową, jako że bezmyślność stanowi w "Immanuelu Kancie" sferę istotną, konieczną w rozbrzmiewającej na scenie polifonii. Lupa nie położył w tej inscenizacji nacisku na finał, w którym to - u Bernharda - przybyły do USA Kant zostaje natychmiast pojmany przez sanitariuszy zakładu psychiatrycznego; całość więc kończy się generalną kompromitacją (podobną strukturalnie do kompromitacji Komedianta, któremu nikt nie przyszedł na spektakl). Tutaj Kant przegrywa swoje już wcześniej: na wykładzie właśnie jego kompromitacja rozkłada się na raty, niczemu nie przeszkadza i współistnieje z otaczającym światem. I nie to jest może nawet i najważniejsze; ważny jest ów świat: to co w całości dzieje się na statku.

Dramat Bernharda należy do całego cyklu jego dzieł o "naprawiaczach świata", samotnych Kulturtragerach i o filarach niemieckiej myśli - Goethe i Wittgenstein stoją w szeregu tych bohaterów. Jednakże "Kanta" i jego zapisaną, opisaną przed chwilą pointę, można odczytywać - najkrócej mówiąc - jako parabolę rozkładu, upadku i szaleństwa nowożytności. Nowożytności z jej "paranoicznymi" (jak chcą Dolouzo i Cuattari) zamiarami "prawodawczymi" (to już Bauman); idzie tu rzecz jasna o "powszechne" prawodawstwo rozumu (to Kant, prawdziwy). W dzisiejszym jednak przedstawieniu Lupy, sytuacja jest już - by równie krótko ją ująć - "ponowoczesna". Nie ma więc potrzeby, by ją pointować; nie ma też potrzeby, by wyciągać jakikolwiek morał: cały sceniczny bezład, kolorowy, jaskrawy, a przy tym delikatnie utkany z drobnych rytmów - tłumaczy się doskonale sam przez się. O ile w ogóle może się wytłumaczyć.

Jaki jest spektakl? Przede wszystkim zaraźliwie śmieszny. Od pierwszych już scen wzbudza salwy śmiechu na widowni - i ta jedna cecha wystarczy, aby w "Immanuelu Kancie" ujrzeć całkiem nowego Lupę; przedstawienie od dotychczasowych dzieł tego reżysera diametralnie odmienne, nowe w jego dorobku i bezmiernie dzięki temu interesujące.

Od kilku już lat czuło się, że Krystian Lupa pasuje się jakoś z własną poetyką, że wierci się w gorsecie własnej estetyki - tej, której kanon wyznaczyli {#re#16998}"Bracia Karamazow"{/#} czy przedstawienia Musilowskie, a więc spektakle, które przypieczętowały wieloletni rozwój reżysera i bezdyskusyjnie, ostatecznie usadowiły go na szczytach polskiego teatralnego Parnasu. Takie pasowanie się z własnym idiomem stanowił już {#re#15213}"Kalkwerk"{/#} (i w takim duchu o nim w "Odrze" pisałem). Próby komizmu pojawiały się ponoć w "Maltem" (nie znanym mi niestety); znakomity zaś przegląd wielu teatralnych światów stanowiło przedstawienie {#re#2448}"Lunatyków"{/#} Brocha, w którym ogromną epicką konstrukcję przeniesiono na scenę w jej wielu wątkach, rysach, aspektach; w którym deklarowało się - albo wprowadzało od tyłu - najróżniejsze gatunki scenicznego wyrazu. Od groteski balansowało się do najszczerszego wzruszenia, od społecznego fresku przechodziło się do penetracji wewnętrznych stanów duszy (specjalność Lupy); refleksy Brechta mieszały się z fantasmagorią.

"Kanta" Lupa zrobił poza Starym Teatrem - to kolejny ewenement. Opuścił swoich aktorów, z którymi pracował od lat i których prowadził do niespotykanych odcieni wyrazu. I z tym wyjazdem z Krakowa wiąże się też może następna rzecz nieoczekiwana: nie ma w "Kancie" psychologii. Te postaci wolne są od introspekcji, wolny jest od niej cały spektakl. Figurki z transatlantyku nie mają wnętrza. To wnętrze nie ma swoich fałdów, które odsłanialibyśmy pomału z chirurgiczną precyzją. My nie mamy ochoty niczego odsłaniać. Raczej patrzymy tylko, jak plecie się między postaciami, jak przebiegać będzie bal kapitański i co z zapowiadaną wówczas katastrofą statku. Patrzymy też na "wyspę dzikusów" - jak wyjętą z rycin w kronikach pierwszych konkwistadorów - która w drodze do Nowego Świata kilkakrotnie przewija się na horyzoncie. Dosłownie. Przedstawienie grane jest na Dworcu Świebodzkim i wyspa jedzie za oknami na drezynie - po tym samym torze, którym w "Kasi z Heilbronnu" ruszyła lokomotywa. Podróż wielokrotna: wszystkie jej emblematy tu się zbiegają.

To zaś, co się między postaciami plecie - z humorem i przy braku psychicznych studni - jest niezwykle lekkie, pieniste. To lekkość znowu chyba dotąd u Lupy niespotykana. Wszystko razem stanowi o mistrzostwie przedstawienia - spokojnym i pewnym mistrzostwie reżysera, który jest w stanie grać na różnych klawiaturach i w różnych tonacjach wydobywać czyste, pełne dźwięki.

Skoro o dźwiękach mowa, trzeba wspomnieć jeszcze o muzyce Jacka Ostaszewskiego, który ostatnimi czasy wysunął się - obok Stanisława Radwana - na czoło polskich teatralnych kompozytorów. Trzeba też wspomnieć o aktorach. To, że przedstawienie nie sonduje dusznych głębi, nie oznacza bowiem, że nie ma w nim aktorskich popisów. Przeciwnie: zespół Teatru Polskiego wzbija się w nim wysoko, rola zaś Krzesisławy Dubielówny (pani Kant) to kreacja, jakie widuje się nieczęsto. Jest przekomiczna - Hausfrau w cieniu męża, ale z ukrytym temperamentem. Halina Rasiakówna jako Milionerka, Wojciech Ziemiański jako Kant, Krzysztof Dracz jako Fryderyk - właściwie z pochwałami można by przepisać pół afisza.

Scena na Świebodzkim ma więc na razie szczęście do przedstawień. Krystian Lupa nie powinien zaś żałować podróży z Krakowa; choć źle myśli się na pełnym morzu, na dworcu wyszło to niezgorzej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji