Artykuły

Inna Czarna maska

"Czarna maska" Krzysztofa Pendereckiego poszła w świat i ma szanse stać się przebojem eksportowym polskiej sztuki operowej. Wszyscy zgadza­my się co do togo, że przedmio­tem eksportu nie powinny być surowe półprodukty i rozwiąza­nia cząstkowe - że winniśmy sprzedawać za granicę gotowe obiekty na możliwie najwyższym poziomie.

Otóż poznańska "Czarna ma­ska" Krzysztofa Pendereckiego pod kierownictwem muzycznym Mieczysława Dondajewskiego i w reżyserii Ryszarda Peryta to właśnie takie dzieło kompletne, produkt polski najwyższej jakości, który winien być nie tylko przed­miotem naszego zachwytu w kraju, ale także wysoko kwalifi­kowanym dziełem eksportowym, na którym - zanim przejdzie do historii polskiego teatru muzycz­nego - moglibyśmy porządnie zarobić.

"Czarna maskę" oglądałem kil­kanaście razy, na co dzień i od święta, z widowni i od strony ku­lis podczas intensywnych prób - po co wiec teraz pojechałem za nią do Krakowa?' Ano, by zdo­być jeszcze jedno doświadczenie w obcowaniu z tym niezwykłym dziełem: wysłuchać go w wersji koncertowej. Poznaniacy wcześ­niej dokonali takiej właśnie rea­lizacji w Berlinie Zachodnim oraz w Norymberdze, czyż więc mogłem opuścić taką okazję w kraju i to właśnie w Krakowie?

Tym bardziej, że Mistrz zdążył już opracować "Czarną maskę" w postaci skróconej, jako suitę, którą ponoć przygotowuje w Fil­harmonii Poznańskiej dyrektor Wojciech Michniewski. Mniemam, iż nie zabraknie mu fantazji i od­wagi, by po produkcji własnej zaprosić na estradę Filharmonii do Auli Uniwersyteckiej Mieczysława Dondajewskiego i jego artystów - niech się stanie w Poznaniu wielkie śpiewanie. Były konkursy śpiewaków w Norymberdze, co uwiecznił w swej operze Wagner - dlaczego by nie miało być po­dobnego święta w Poznaniu?

Krakowianie nie kryli się z tym, że woleliby ujrzeć "Czarną ma­skę" w jej kształcie operowym. Tak, ale Kraków, który niezmien­nie pretenduje do miana kultu­ralnej stolicy Polski (zwłaszcza teraz, gdy minister kultury oraz sekretarz KC "od kultury" to krakowianie) - otóż ten Kraków nie dorobił się opery. Pani El­żbieta Penderecka tłumaczyła mi, że to wina ojców miasta, którzy swoje stołki traktowali jako eta­py przejściowe do kariery w Warszawie. Wydaje się jednak, że Kraków znacznie wcześniej przegapił swoją szansę. Gmachy operowe najczęściej wznoszono w ubiegłym stuleciu, dlaczego za­tem Kraków wtedy nie dorobił się opery, choć tkwił między Buda­pesztem i Wiedniem, gdzie muza opery rozbestwiła się jak nigdzie? Może właśnie dlatego?

Nie skorzystałem z możliwości przysłuchiwania się próbom kon­certowej wersji "Czarnej maski", jakie dyrektor Dondajewski inten­sywnie przeprowadzał przy po­mocy Antoniego Grefa w sali koncertowej (byłe kino!) Filharmonii Krakowskiej im. Karola Szymanowskiego - z poznański­mi solistami i orkiestrą, ale tym razem, dla potanienia imprezy, z udziałem krakowskiego chóru filharmonicznego, przygotowanego przez Jacka Mentla. Nasz chórmistrz, Jolanta Dota-Komorowska na wszelki przypadek była w sali. Szkoda, że nie udzieliła kilku le­kcji śpiewającym krakusom, mo­że by im dobrze zrobiło, gdyby się zapoznali z jej twardą, choć przecież delikatną ręką?

Po wielokrotnym obejrzeniu scenicznej wersji dzieła Krzysz­tofa Pendereckiego w wykonaniu poznaniaków doszedłem do wniosku, że wielkość tkwi nie tyle w muzyce Pendereckiego, ile przede wszystkim w inscenizacji i wykonaniu artystów poznań­skich. Jak słuchacze w sali kon­certowej zniosą ten nieustanny muzyczny pęd do przodu? Jak wytrzymają pierwszych dwadzieś­cia minut, wypełnionych chicho­tem Arabelii i natłokiem rwanych dialogów, często przechodzących w krzyk i historię? Benigna w wersji operowej pojawia się do­piero na scenie po kilkunastu mi­nutach, ma swoje wielkie entree co w wykonaniu Ewy Werki, spływającej wprost ze schodów wypada olśniewająco, a tu, w sali koncertowej, nasza gwiazda wschodzi na estradę gęsiego wraz z innymi. Albo jak sobie wyo­brazić partię Jedidi Pottera spro­wadzoną wyłącznie do śpiewu, pozbawionego wyrazistej sztuki aktorskiej Aleksandra Burandta, zwłaszcza wtedy, gdy wykonuje ten szalony taniec na stole w rytmie "Dies irae"?

Dzień koncertu. Był to, a kysz! piątek i trzynasty dzień stycznia, godzina 19.30. Sala wypełniona raczej umiarkowanie, wiele miejsc wolnych - to ci z zaproszeń. Na szczęście, niezawodna młodzież z wejściówkami błyskawicznie za­pełniła te łysiny. W pierwszym rzędzie Mistrz z małżonką, atmo­sfera wielkiego wydarzenia. Or­kiestra stroi instrumenty, zalega cisza - i wreszcie wchodzą! Na czele nasze młode śpiewaczki wysmukłe i piękne, każda na swój sposób: Wiesława Piwarska, Jolanta Podlewska, Joanna Kubaszewska, Urszula Jankowiak i Ewa Worka. A za nimi panowie: Józef Kolesiński, Aleksander Burandt, Piotr Liszkowski, Radosław Żukowski, Janusz Temnicki, Ma­rian Kępczyński, Tomasz Zagór­ski, Jerzy Kulczycki, Michał Marzec i Wiesław Bednarek. Na pra­wym balkonie druga orkiestra i Wacława Górny-Rann, która, jak na Anioła Śmierci przystało, czuj­nym spojrzeniem ogarnia salę. To już prawie teatr, panowie co prawda w zwyczajowej, choć nie­skazitelnej czerni i bieli, ale za to wszystkie panie wyglądające jak "z rajskiej' dziedziny ułudy": Ewa Werka cała w czerni i zło­cie, zaś sukni Joanny Kubaszewskiej nie silę się nawet opisać, biało-beżowa,do figury z fanta­zyjną falbaną.

Za chwilę, gdy wejdzie Mie­czysław Dondajewski i zabrzmią pierwsze takty "Czarnej maski", rozpocznie się godzina (a dokła­dnie: godzina i czterdzieści mi­nut) prawdy, wszyscy śpiewacy stoją w jednym, rzędzie, na tych samych prawach, choć różnie zapisani w partyturze. Ewa Werka, Józef Kolesiński, Aleksander Burendt mogą się wyśpiewać, inni mniej, ale tu, na estradzie, stało się jasne, jak ważną rolę odgry­wają w muzycznym przebiegu dzieła te niby postronne postaci: bez epizodów i krótkich wejść Wiesławy Piwarskiej, Jolanty Podlewskiej, Michała Marca, Wiesła­wa Bednarka i innych to wielkie śpiewanie po prostu by się roz­sypało. Tu też sprawdziła się trafność obsady ról: śpiewacy nawet z epizodów stworzyli kreacje, gra­ne przez nich postaci zaistniały w dramacie, przebijając się po­przez zmasowane dźwięki orkie­stry i intonacje chóralne.

Tak, na estradzie Filharmonii Krakowskiej, rozsypały się moje wymądrzania na temat tego co w "Czarnej masce" ważniejsze - muzyka, czy inscenizacja? Ta or­kiestra, jej skupiony dyrygent i stojący z przodu śpiewacy - wszyscy oni dowiedli, że liczy się przede wszystkim muzyka, która - jak napisał Babel - przepły­wa przez ten kształt nietrwały zwany człowiekiem niby woda wieczności. To ona sprawiła, że śpiewacy w wielkim uniesieniu potrafili dojść zamysłu twórcy i poprzez grę namiętności kreowa­nych przez siebie postaci uka­zać dramat dzisiejszego świata, jego złudzenia i nadzieje, dąże­nie do światła i mrok. Ten dra­mat został przez Pendereckiego wyrażony środkami czysto muzy­cznymi poprzez sytuacje bohate­rów zaproszonych na ostatnią ucztę przez burmistrza Schullera. Może więc dobrze, że krako­wianie nie obejrzeli opery, lecz tylko jej estradową konkretyzację? Ów dym, który się wdziera przez okna w finale łacno by mogli od­czytać jako zwiastuna zagłady ich miasta, a kuranty z wieży ra­tusza Bolkenhainu mogłyby się im skojarzyć z dźwiękiem dzwo­nu Zygmunta, który bije na trwo­gę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji