Artykuły

Agnieszka Żulewska: Wolę wolniejsze tempo i wybieranie tego, co mnie interesuje

- Jeszcze na drugim roku studiów wybrałyśmy się z koleżankami do Warszawy, żeby zaatakować agencje aktorskie i wysyłałyśmy dobrą energię w kosmos z nadzieją, że do nas wróci. I wracała. Dochodziło do spotkań, na których coś "klikało" i tak zaczynały się filmowe przygody - mówi aktorka Agnieszka Żulewska.

Kiedy pierwszy raz zobaczyła Łódź, to się rozpłakała. A potem zdała do tamtejszej filmówki. Dziś radzi sobie świetnie i w teatrze, i w kinie, ale nagród nie traktuje jak potwierdzenia tego, że jest wspaniała, Agnieszka Żulewska opowiada nam m.in. o tym, dlaczego grała w serialach i kiedy przestała czytać recenzje swoich ról.

To jest ten moment?

- Na dziecko?

A jest teraz moment na dziecko?

- Żartowałam.

Myślałem raczej o twojej pracy. Masz za sobą dwie głośne premiery filmowe, "Chemię" i "Demona", Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego dla "wybitnej indywidualności", grasz w warszawskim Teatrze Polonia, wczoraj miałaś kolejną premierę, tym razem w Teatrze Rozmaitości. Telefon ciągle dzwoni? Kalendarz zapchany? Nie ma się kiedy umówić na kawę?

- Przecież siedzimy na kawie. Zupełnie nie czuję, żeby moje życie zmieniło się jakoś diametralnie w ostatnim czasie, nie pędzę od roboty do roboty, spóźniając się wszędzie. I szczerze ci powiem, że nigdy bym tak nie chciała. Wolę wolniejsze tempo i wybieranie tego, co mnie interesuje, co uważam za potrzebne w danym momencie. Nie ma żadnego powodu, dla którego miałabym wypadać ludziom z lodówek.

A jak wpadłaś w aktorstwo? Miałaś być artystką w innej dziedzinie.

- Rzeczywiście, od małego zajmowałam się raczej plastyką. Malowałam, rysowałam, lepiłam. Generalnie musiałam cały czas robić coś z rękami. Do dzisiaj zarysowuję scenariusze i ciągle coś składam z kawałków papieru. Po szkole podstawowej w mojej rodzinnej Turawie poszłam nawet do liceum plastycznego w Opolu i dojeżdżałam codziennie z domu do szkoły pekaesem. To był cudowny czas, superszkoła i superludzie, pierwszy papieros i pierwsza miłość. Wszystko szło generalnie w kierunku Akademii Sztuk Pięknych, ale pod koniec liceum tato powiedział mi o amatorskim teatrze przy domu kultury. Poszłam, zostałam i proszę bardzo.

Rodzice mają coś wspólnego ze sztuką?

- Tato zajmuje się teatrem dziecięcym, mama pracowała w domu dziecka, obok którego był mały blok, gdzie mieszkaliśmy. Można powiedzieć, że i ja spędziłam dzieciństwo w domu dziecka, bo z racji bliskości przebywałam ciągle z podopiecznymi mamy. Dom dziecka był fascynującym miejscem - otoczonym lasem i jeziorami. Obok był osiemnastowieczny pałac von Garnierów. Dla dzieci - jak sobie możesz wyobrazić - prawdziwy raj, dający niewyczerpane możliwości. W tym pałacu pracowałam potem nad swoją pracą dyplomową inspirowaną "Sklepami cynamonowymi" Brunona Schulza.

Ale pałacowe życie się skończyło.

- I nastąpiła radykalna zmiana otoczenia. Ze słonecznego południa, czyściutkiego i poukładanego Opola, pojechałam pierwszy raz w życiu do Łodzi i był to dla mnie wrażeniowy łomot. Na samą myśl o życiu przez najbliższe lata w tym przerażającym mieście po prostu się rozpłakałam.

Jednak z Łodzi nie uciekłaś i zdawałaś do Szkoły Filmowej.

- Skoro już tam przyjechałam, trzeba było dokończyć dzieła. Zdawałam do filmówki, ale postanowiłam, że jeśli się nie dostanę, to nie będę próbowała ponownie, bo nie było tak, że nie wyobrażałam sobie życia bez szkoły teatralnej.

Dostałaś się za pierwszym razem. Nadał płakałaś?

- Tym razem ze szczęścia! Kiedy zaczęłam studia i poznałam cudownych ludzi, Łódź przestała mnie przerażać. Do tego opiekunem naszego roku był Janusz Gajos. On, obok Mariusza Grzegorzka, dzisiaj rektora Szkoły Filmowej, nauczył mnie najwięcej.

Po studiach trafiłaś jednak do - jakby to ująć dyplomatycznie - teatru nie najwyższych lotów.

- Sporą grupą zostaliśmy zaangażowani do Teatru 6.piętro w Warszawie. Ale Mike, kto mógł wiedzieć? Myśmy pojęcia wtedy nie mieli, w których teatrach należy grać, a których należy unikać. Byliśmy jak dzieci we mgle. Cieszyliśmy się po prostu, że ktoś chce nas zaangażować. Jednak uważam mój początek w teatrze Michała Żebrowskiego za ważne doświadczenie, choćby z tego powodu, że uświadomiłam sobie, w jakim teatrze na pewno nie chcę być.

I trafiłaś z komercyjno-rozrywkowego 6. Piętra do offowej Komuny Warszawa. To się nazywa radykalna zmiana.

- Zmiana z miłości do kontrastów! Praca z ekipą pod wodzą Krzyśka Skoniecznego była ciekawą przygodą. Podobnie zresztą jak dwa odlotowe spotkania z Krzysiem Garbaczewskim, z którym pracowałam najpierw nad spektaklem w Muzeum Powstania Warszawskiego, a potem w Operze Narodowej.

Po drodze było jeszcze "Wesele" w reżyserii Marcina Libera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.

- I "Bohaterki" Eweliny Marciniak w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Pamiętam wielogodzinną podróż nocnym pociągiem do tego miasta. Kiedy wysiadłam, pierwszym, co zobaczyłam, były dzieci toczące koło przez sklepem.

Nie pomyślałaś wtedy, że ta włóczęga po teatrach nie jest być może dla ciebie?

- Nigdy tak nie myślałam. Miałam, wiadomo, gorsze i lepsze dni, ale musiałam próbować, uczyć się. Wiesz, my w Łodzi nie mogliśmy jeść łyżkami najlepszego teatru, jak nasi koledzy i koleżanki z Krakowa, którzy mieli pod nosem Stary Teatr i Krystiana Lupę. Musieliśmy wszystko sami wyszarpać, eksplorować na własną rękę, szukać teatru, który chcielibyśmy robić. Pamiętam, że kiedy zobaczyliśmy po raz pierwszy "Anioły w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego, to nie mogliśmy spać. Marzyłam, by być elementem właśnie takiego krajobrazu, niezwykłej projekcji czyjejś zaczarowanej głowy i odkrywać nieznane.

A jaki świat odkryłaś, grając z serialach?

- Wyzysku i nieszanowania ludzi. Nie mówię o nieszanowaniu aktorów, ale o wszystkich innych członkach ekipy. To bezwzględny świat, w którym czas musi przekładać się na pieniądz. Oczywiście nie dzieje się tak w każdej produkcji serialowej. Zaczęłam grać w serialach, żeby zarobić na utrzymanie. I nie spędziłam w tym świecie jakoś dużo czasu, bo moje serialowe występy odbywały się zawsze na zasadzie krótkich strzałów. Coś wskakiwało, to brałam, ale pilnowałam, by to było na chwilę. I znowu, podobnie jak z Teatrem 6.piętro, nie żałuję. Cieszę się z tego doświadczenia, bo wiem, jak ono smakuje. Pozwoliło mi utrzymywać się samej, a rodzicom dało trochę frajdy, bo mogli mnie od czasu do czasu zobaczyć w telewizji i pochwalić się córką. Sąsiedzi z kolei mogli się przekonać, że ta córka Żulewskich - a mama jest sołtyską Turawy, więc nie ma żartów - coś jednak w tej Warszawie robi.

A do kina pukałaś?

- Miałam świadomość, że trzeba być w pogotowiu. Jeszcze na drugim roku studiów wybrałyśmy się z koleżankami do Warszawy, żeby zaatakować agencje aktorskie i wysyłałyśmy dobrą energię w kosmos z nadzieją, że do nas wróci. I wracała. Dochodziło do spotkań, na których coś "klikało" i tak zaczynały się filmowe przygody.

Na przykład rola w "Chemii" Bartosza Prokopowicza, w której zagrałaś umierającą na raka piersi Lenę.

- Cieszy mnie spotkanie Bartka Prokopowicza. Swoim filmem zabrał mnie w rejony dotychczas mi nieznane. Ja nigdy na nic nie chorowałam i chciałabym wieść długie życie w zdrowiu, nie bać się starości. Jedyne, czego się panicznie lękam, to ból i choroba. I z tym właśnie się mierzyłam, grając w "Chemii".

Do roli Leny ogoliłaś głowę na łyso, o co często cię pytano w wywiadach. Tymczasem aktorzy i aktorki przechodzą dla ról radykalniejsze metamorfozy, chudnąc lub tyjąc na przykład trzydzieści kilo. Zrobiłabyś to dla roli? Bo rozumiem, że ogolenie głowy nie było dla ciebie wielkim wyczynem.

- Trochę jednak było. Powiem tak: jeśli reżyser zaproponowałby mi rolę w potencjalnie świetnym i ważnym filmie - zgoda. Musimy tylko wiedzieć, co robimy i po co. Dla dobrej roli mogę poświęcić wiele, pod warunkiem że nikt ode mnie nie będzie wymagał, bym zrobiła sobie krzywdę. Rozmawiałam kiedyś o tym z Joanną Drozdą, która musiała przytyć do "Huby" Anki i Wilhelma Sasnalów. Powiedziała mi, że to było wspaniałe: - Ciągle tylko jadłam, jadłam i jadłam. Przyznasz, że brzmi zachęcająco. Kto by nie chciał tak poucztować? Po filmie Aśka wróciła do swojej pięknej figury.

A jak wyglądało spotkanie z Marcinem Wroną przy "Demonie"?

- Marcin bardzo lubił swoich aktorów, uważnie ich słuchał, przyglądał się im. Ze mną zaryzykował totalnie, bo kiedy zaproponował mi zagranie Żanety, panny młodej, miałam ogoloną do "Chemii" głowę, więc zdecydował się na utrudnienie w postaci nakładanej mi peruki. Nie mieliśmy, niestety, czasu, żeby lepiej się poznać, zbliżyć. Znałam go wyłącznie z sytuacji na planie. Widziałam dużego, wzbudzającego respekt faceta, który miał w sobie jednocześnie wielką wrażliwość.

Obydwa filmy wchodziły do kin jeden po drugim. Jak zniosłaś tę premierową kumulację?

- Bardzo dobrze. Po prostu dzień po premierze "Chemii" uciekłam na Bali, bo mieliśmy pokaz na Balinale, tamtejszym festiwalu filmowym. Siedziałam więc sobie na wysepce, daleko od medialnego szumu. Stwierdziłam, że muszę się wyzwolić ze śledzenia, kto i co o jednym czy drugim filmie pisze, komu się podoba, komu się nie podoba, bo zbyt intensywne myślenie o sobie jest koszmarem. Ale wcześniej, kiedy zbliżały się premiery, czytałam wszystko. Dlaczego? Z próżności, z racji pierwszoplanowego debiutu, może z chęci potwierdzenia czegoś. W pewnym momencie poczułam się zmęczona sama sobą. I nadszedł taki moment, że przestałam. W teatrze jest inaczej, nie da się uciec od recenzji, bo ciągle ktoś wchodzi do garderoby i krzyczy: Czytałaś?!

Kiedy kończyłaś szkołę filmową, dostałaś na Festiwalu Szkół Teatralnych nagrodę "za najbardziej elektryzującą rolę żeńską", niedawno dostałaś Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego "za wybitną indywidualność". Co to dla ciebie znaczy?

- Trochę przyjemności i poczucie, że ktoś docenia moją pracę. Ale po odebraniu "Zbyszka" wróciłam do domu i nie bardzo wiedziałam, co z nim zrobić. Postawiłam go na stole i gapiłam się na niego bez sensu, bo - wiem, że to zabrzmi strasznie - nie mogę takich nagród traktować jak potwierdzenia tego, jaka jestem wspaniała. To byłoby głupie. Człowieka więcej uczą krytyczne recenzje, bo wie, co ma jeszcze do zrobienia.

Podobnie myśli twój chłopak?

- Musisz go zapytać.

Oboje jesteście aktorami. Bartek Gelner też ma już za sobą role w głośnych filmach, jak "Sala samobójców" Jana Komasy czy "Płynące wieżowce" Tomasza Wasilewskiego, gra w Nowym Teatrze w Warszawie.

- Wspieramy się na naszych artystycznych drogach, ale mamy inne charaktery. Bartek wpada zawsze do domu z arsenałem barwnych opowieści, więc wiem o wszystkim, co się u niego w pracy dzieje. Ja natomiast jestem raczej milczkiem. Nie mam ochoty omawiać w domu próby, na której spędziłam cały dzień. Bartek się wtedy złości, że go nie wtajemniczam, a ja po prostu tak mam.

A opowiadać miałabyś o czym, bo grasz teraz w Teatrze Rozmaitości w spektaklu "Jezioro" w reżyserii Yany Ross, z Agnieszką Grochowską, Agnieszką Podsiadlik, Dawidem Ogrodnikiem, Rafałem Maćkowiakiem, Cezarym Kosińskim i Adamem Woronowiczem.

- Cudowny team, prawda? Bardzo się cieszę z tego spotkania, zarówno ze względu na to, z kim gram, jak i na miejsce, bo TR jest legendarną sceną. "Jezioro" napisał młody rosyjski dramaturg Michaił Durnienkow. To taki, jak mówi Aga Grochowska, eko-Czechow połączony z von Trierem. I na "Jeziorze" moja przygoda z TR-em się nie kończy, ponieważ na czerwiec zaplanowana jest jeszcze jedna premiera, w której będę uczestniczyła. Krzysiek Garbaczewski wyreżyseruje "Niezwykłe przygody Roberta Robura" Mirosława Nahacza. Już przebieram nogami.

A dostaliście już z Bartkiem propozycję sesji zdjęciowej do jakiegoś kolorowego magazynu? Wiesz, ty płyniesz nago w basenie, a on rozpalony czeka na ciebie na leżaku.

- Cały czas przekonujemy różne redakcje, żeby się zgodziły na basen, albo na rozbieraną sesję w zbożu, ale ciągle mają ciekawsze pary.

Ironizujemy sobie, ale jesteście przecież łakomym kąskiem. Oboje piękni, utalentowani, gracie w dobrych filmach i teatrach.

- Mike, czy ty jesteś poważny? W jakim zbożu? Jaki kąsek? Nie chcę wpuszczać ludzi do mojego prywatnego życia, do domu, do sypialni, do garderoby, na wakacje. Mam prawo wrócić do domu zygzakiem po szalonej imprezie bez martwienia się o to, czy na drugi dzień będzie mnie oglądała cała Polska.

Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo i niczego mi nie brakowało. Teraz też nie czuję braków, które muszę wypełnić bywaniem czy medialnym istnieniem. Właściwie dopiero zaczynam przygodę z aktorstwem, mam na koncie kilka spektakli i filmów. Wszystko jeszcze przede mną. Chcę próbować, ryzykować, smakować, wędrować, grać w teatrze i od czasu do czasu w dobrym filmie. Albo nie. Może wybuduję sobie wymarzony domek z widokiem na ocean i będę ratowała wyrzucone na brzeg ryby.

***

Agnieszka Żulewska. Urodziła się 1987 roku. Jest aktorką, absolwentką Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. W teatrze zadebiutowała w 2010 roku i grała m.in. u Krzysztofa Garbaczewskiego, Eweliny Marciniak i Marcina Libera. Obecnie można ją zobaczyć w spektaklach "Kto się boi Virginii Woolf?" w reżyserii Jacka Poniedziałka w Teatrze Polonia w Warszawie i "Jeziorze" w reżyserii Yany Ross w TR Warszawa. Publiczność telewizyjna poznała ją m.in. dzięki serialowi "Na Wspólnej", a kinowa dzięki filmom "Chemia" Bartosza Prokopowicza i "Demon" Marcina Wrony. Za rolę w tym pierwszym otrzymała Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. W czerwcu zobaczymy ją w spektaklu Krzysztofa Garbaczewskiego "Dziwne przygody Roberta Robura" w TR Warszawa, a w listopadzie w filmie "Konwój" Macieja Żaka. Prywatnie jest związana z aktorem Bartoszem Gelnerem. Mieszka w Warszawie.

Mike Urbaniak. Dziennikarz kulturalny i krytyk teatralny. Jest stałym współpracownikiem "Wysokich Obcasów" i weekendowego magazynu Gazeta.pl. Pisze blog panodkultury.com.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji