Artykuły

Krzysztof Jasiński: Rozpoczynam odchodzenie

- Odchodzę jako menedżer, nie artysta. Krzysztof Pluskota nie jest na razie autonomiczny we wszystkich swoich decyzjach. Muszę go wtajemniczyć: jak przygotowuje się repertuar dwa lata wcześniej, jak repertuar trzeba ogłosić, żeby bilety sprzedały się jak najszybciej, jaka jest relacja między tytułem a ceną biletu. Nie może wszystko się w STU zmienić nagle. Ja rozpoczynam odchodzenie - mówi Krzysztof Jasiński, dyrektor Teatru STU w Krakowie.

"Z teatru odejść się nie da, w teatrze można tylko umrzeć". To Pana słowa.

- Prawdziwe.

A jednak Pan odchodzi.

- Odchodzę jako menedżer, nie artysta. Myślę, że uda mi się wytłumaczyć mojemu następcy, że warto mnie będzie od czasu do czasu zatrudnić. Choć rytuał ojcobójczy, w greckim stylu już się odbył: o północy wniesiono tort z moją podobizną, mój następca wbił nóż, a następnie pokroił tort i wszyscy biesiadnicy mnie zjedli symbolicznie.

Nawet poza sceną uprawia Pan teatr.

- Życie jest teatrem. I cyrkiem.

Krzysztof Pluskota, którego wyznaczył Pan na swojego następcę, to raczej mało znana twarz. Dlaczego on?

- Bo wygrał ranking.

Jaki ranking?

- Mój wewnętrzny ranking osób, które, moim zdaniem, mogłyby pretendować do tej funkcji. Bo mają potrzebne cechy.

Jakie?

- Taka osoba musi być pracowita, musi być menedżerem, ale przede wszystkim - artystą. Musi znakomicie myśleć - nie wystarczy zwykła inteligencja. Szukałem człowieka, który widzi świat w złożoności, a nie w prostocie.

Czy ludzie z Pana zespołu wiedzieli, że biorą udział w tym rankingu?

- Nikt do ostatniego momentu nic nie wiedział. Pan Pluskota też dowiedział się o tym w momencie, gdy publicznie to ogłosiłem. Mało zawału nie dostał.

Jak Pan się do przygotowywał, obserwował Pan zachowanie członków swojego zespołu i notował sobie plusy albo minusy?

- Gdybym notował, ktoś by mógł znaleźć tę kartkę i już dowcip by się nie udał. A wie pani, ja się 10 lat do tego przygotowywałem? Na 40-lecie teatru poszliśmy z Jerzym Trelą, który brał udział w jubileuszowym przedstawieniu, na kolację do restauracji. Rozmawialiśmy o tym, co było i co będzie. I wtedy podjąłem decyzję, że ten czas, który nadejdzie, muszę mądrze wykorzystać. To było z mojej strony ryzykowne. Nikt wcześniej czegoś takiego nie zrobił. Ale też nikt wcześniej nie był przez 50 lat dyrektorem teatru repertuarowego. Zresztą, jaką miałem alternatywę? Tylko taką, żeby ogłosić wcześniej, że zamierzam odejść, zrobić konkurs, niepotrzebne zamieszanie. Z każdym z zespołu - a to sto kilkadziesiąt osób - musiałbym rozmawiać. A po co by mi te rozmowy, te rady były? Wolę wziąć pełną odpowiedzialność za swoją decyzję.

Przez jakiś czas STU będzie miał dwóch dyrektorów: Pana i Pluskotę.

- Założyłem, że przez dwa lata. Krzysztof nie jest na razie autonomiczny we wszystkich swoich decyzjach. Muszę go wtajemniczyć: jak przygotowuje się repertuar dwa lata wcześniej, jak repertuar trzeba ogłosić, żeby bilety sprzedały się jak najszybciej, jaka jest relacja między tytułem a ceną biletu. Nie może wszystko się w STU zmienić nagle. Ja rozpoczynam odchodzenie.

Czy Pan w ogóle może wyznaczać, pod kątem formalnoprawnym, swojego następcę? To jest Pana teatr, ale częściowo finansowany ze środków publicznych.

- Mogę. Taki status sobie wypracowałem. I jest to dokładnie zaplanowane, tak jak całe pięćdziesięciolecie STU - udawało nam się przetrwać, bo to była precyzyjnie prowadzona organizacja. To ma swoje odzwierciedlenie w tym, że widzowie chcą kupować bilety - a są to bilety relatywnie drogie. Kultura jest niedofinansowana, a teatr taki jak nasz w szczególności. O pieniądze trzeba walczyć; u nas pieniądze daje widz, to on utrzymuje poziom przedstawienia.

Dostajecie przecież dotacje z publicznych pieniędzy.

Kiedy pół wieku temu Krzysztof Jasiński zaldadał teatr, był on dla niego i grupy przyjaciół, studentów PWST

w Krakowie, światełkiem w tunelu, wysepką wolności

Spektakle teatru STU talde jak "Spadanie" czy "Exodus" były nowatorslde, przełomowe burzyły konwenanse. Nagość aktorów i aktorek szokowała tak w Polsce, jak i na świecie

- Opłacane są tylko warunki: czyli 20 etatów dla techniki i administracji (żaden artysta nie ma etatu, do niedawna miałem tylko ja - połowę etatu!) oraz siedziba. Teatr STU nie dostaje pieniędzy na pracę artystyczną. Za to, co dzieje się wieczorem, podczas spektaklu, płaci widz, kupując bilet.

I te pieniądze z biletów starczają na zrealizowanie spektakli? Niektóre, jak "Wesele", są tworzone z rozmachem. Skąd na to pieniądze?

- Dzięki mecenatom. W przypadku "Wesela" - dzięki Tauronowi. Jest mi głupio, że ciągle muszę to powtarzać: STU to jest najzdrowsza, w sensie ekonomicznym, organizacja kultury w Krakowie. Ściągamy najwybitniejszych aktorów z całej Polski, którym musimy wypłacać honoraria, którzy mieszkają w naszym hotelu, i za to wszystko płacimy z własnych środków. Koszmarem, moim zdaniem, są teatry etatowe. My jak planujemy "Hamleta" do repertuaru, to mamy do wykorzystania, potencjalnie, wszystkich młodych artystów nadających się do tej roli w Polsce. A jeśli bylibyśmy teatrem etatowym, to nie wiadomo, czy mielibyśmy jednego. Bo nie każdy zespół ma w swoim gronie Hamleta.

Przez jakiś czas też byliście teatrem etatowym.

- I to były dla tego teatru najgorsze czasy. W końcu się zdenerwowałem i rozwiązałem interes. Od tej pory STU funkcjonuje jak funkcjonuje. Jesteśmy jedynym teatrem w Polsce, który sprzedaje od razu bilety na cały sezon.

To dla widza jednak bywa mało komfortowe.

- Dlaczego?

Bo kto jest w stanie zaplanować, co będzie robił za pięć miesięcy?

- Dobrze się nauczyć planowania. Widz ma repertuar na cały rok i może z niego wybrać, co go interesuje. I właśnie to jest komfort.

Czy 50 lat temu, gdy jako student drugiego roku PWST zakładał Pan teatr STU. podejrzewałby Pan, że za 50 lat to będzie taka sprawna organizacja?

Krzysztof Jasiński

ur. 21 lipca 1943 w Borzechowie. Aktor, reżyser, założyciel i dyrektor krakowskiego Teatru STU. Znany z realizacji widowisk plenerowych. Reżyserował m.in. Harfę Papuszy na krakowskich Błoniach, Halkę w Skałkach Twardowskiego i Giocondę nad brzegiem Odry we Wrocławiu. Mąż Beaty Rybotyckiej, z którą ma córkę Zofię. Przez 7 lat był partnerem Maryli Rodowicz, z którą ma 2 dzieci

- Skąd. Przecież ani 50, ani 40 lat temu nie myśleliśmy, że będzie jakaś wolność. My zakładaliśmy teatr, bo nasza grupa była dla nas wartością samą w sobie, światełkiem w tunelu, wysepką wolności. Ale skąd mieliśmy wiedzieć, że będziemy grać w wolnej Polsce? Był 20 lutego 1966 roku, kiedy wygłosiłem manifest założycielski, ogłosiłem, jak sobie to wszystko wyobrażam. Koledzy wzięli się do roboty. Dwa miesiące później była premiera. W pierwszym sezonie mieliśmy trzy albo cztery premiery i kilka występów na światowych festiwalach, które wygrywaliśmy. Mówiąc Gogola po polsku! To dlatego, że w tym kontrkulturowym ruchu teatralnym w Europie rzadko brali udział zawodowcy, więc my, jako studenci PWST, przewyższaliśmy ich stopniem wtajemniczenia zawodowego.

Jak nauczyciele z PWST patrzyli na to, że student drugiego roku zakłada swój teatr i - o zgrozo - działające przy nim studium aktorskie?

- Dziekan zawołał mnie i w okrągłych słowach zapytał: "Jasiński, mojej szkoły jeszcze nie skończyłeś, a już, k...a, zakładasz własną?" Ale szanował nas, bo widział, że chodzi w tym o sztukę.

Wciąż nie rozumiem, co musiało dziać się w głowie 23-latka, żeby porwać się na coś takiego, w takich czasach.

- Chodziło o przetrwanie. Bo albo można było dać się wtopić w szary krajobraz gomułkowskiej rzeczywistości, brać udział w ogólnym zakłamaniu i dać się zakłamać, albo nie. Albo iść pod prąd. Szukać enklaw wolności. I taką enklawą wolności było Zrzeszenie Studentów Polskich, organizacja dziś zapomniana, a szkoda, bo była jedyną demokratyczną organizacją w Polsce. Partyjni ideologowie przypatrywali się jej czujnie, ale jednocześnie chronili. Przecież można ją było zniszczyć jednym ruchem. Moje pokolenie to pokolenie, które żyło doświadczeniem 56. roku. Pierwszą odwilżą gomułkowską, kiedy powstał jazz, koła studenckie, rodziły się pierwsze skowronki wolności - one później przez tego samego Gomułkę zostały zduszone, ale nie dało się już później zdusić do końca pokolenia, które obudziło się w październiku. Zaczynaliśmy w dwóch miejscach: pod Jaszczurami i, nocami, w budynku PWST. Po zajęciach, które trwały do późnego wieczora, zamiast wyjść, zaczajaliśmy się gdzieś, a woźna przymykała na to oczy. I robiliśmy próby, a odsypialiśmy później na zajęciach.

Skąd mieliście pieniądze?

- Nie mieliśmy pieniędzy. Wszystko się robiło bez pieniędzy. Wszystko się zdobywało. A żeby żyć, występowaliśmy. To się dziś nazywa chałtura. Ale do życia wtedy nie było wiele potrzebne: bar mleczny po drodze, dwie bułki, mleko albo kefir, pierogi. Koniec.

Gdzie chałturzyliście?

- Gdzie się dało. Były organizacje krzewienia kultury w środowiskach zaniedbanych, Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Pamiętam, że dostawało się 150 zł za występ. Każdy gdzieś się udzielał, żeby zarobić najedzenie.

A scenografia, rekwizyty?

- Kostiumy szyły mamy albo znajome mam. Ja chodziłem po starych strychach i magazynach w poszukiwaniu różnych rekwizytów, na przykład łóżka do "Pamiętnika Wariata", którego Jurek Trela był scenografem. To było w pierwszym okresie, który zamknął spektakl "Spadanie".

Okrzyknięty przełomowym, nowatorskim, burzącym konwenanse. Ostatnio rozmawiałam z Basią Natkaniec-Pacułą i wspominała, jak pokazywała w nim biust.

Była szczuplutką, maleńką, piękną kobietą z dużymi piersiami. Ale nie tylko ona pokazywała piersi. W pewnym momencie spektaklu wszystkie aktorki rozbierały się do pasa. To była rewolucja. Tak samo w "Exodusie", gdzie po raz pierwszy w Polsce pokazaliśmy nagość kobiety i mężczyzny. Na całym świecie to graliśmy.

Ale na świecie to już nie szokowało?

- Szokowało. Tego nigdzie nie było. Graliśmy przedstawienia w takich salach jak Spodek w Katowicach, często na festiwalach. Ogłaszano, że nie można fotografować, ale ludzie i tak próbowali robić zdjęcia, więc ja zawsze chodziłem z długim na dwa metry kijem. Pamiętam, z jakim wewnętrznym stresem uderzałem nim w jakiś fantastycznie drogi aparat japoński, którym jeden z fotoreporterów próbował z ukrycia sfotografować tę nagość bolszewicką. Koledzy słyszeli tylko, jak się soczewki toczą po podłodze, "o, Jasiński znów przywalił jakiemuś fotoreporterowi".

Żałuję czasem, że nie żyłam w tamtych czasach...

- ...I że nie wykrzyczała pani z mojej sceny światu, co pani o nim myśli? Bo o to w tym chodziło. Człowiek czuł się niewolnikiem, wyjeżdżał za granicę i nagle czuł się tam wolny, mógł się wykrzyczeć, a dodatkowo poczuć wspólnotę z innymi, bo przecież po 68. roku ta rewolta młodzieżowa objęła cały świat. To było coś cudownego należeć do tego ruchu i odgrywać w nim rolę. Jeździliśmy w latach 70. po całym świecie. To się skończyło w 1981 roku. Paliwo się wyczerpało. Jaruzelski uciął nam głowę. Ja już nie wiedziałem, czy jest jeszcze coś do powiedzenia po stanie wojennym, czy jeszcze w ogóle mam jakiś stosunek do rzeczywistości. Później się okazało, że mam, że teatr jest uniwersalny i trzeba powoli, od nowa, zaczynać. Ale w latach 80. sądziłem, że w teatrze już niewiele mnie czeka. Po powrocie z Meksyku, gdzie pracowałem jako reżyser Teatru Narodowego i zarobiłem mnóstwo pieniędzy, kupiłem więc gospodarstwo na Mazurach. Taką emeryturę. Zasadziłem drzewa, które dziś są już wysokie. Sprowadziłem tam konie.

Po odejściu ze STU, tam Pan się przeniesie, będzie czytał książki i jeździł konno?

- Nie można cały dzień czytać książek. Teraz, kiedy mam jeszcze siły, wrócę do swojego najpoważniejszego pomysłu: kształcenia. Będę robił na Mazurach kursy mistrzowskie. Zbuduję ośrodek teatralny. On już, w wymiarze sezonowym, tam funkcjonuje. Od lat przyjeżdżają tam moi przyjaciele teatralni, odbywają się w nim próby do spektakli. Na razie pracujemy w stodole, w lecie, ale teraz przerobię tę stodołę na zimową. Moje klacze - mam teraz cztery - uwielbiają, jak przyjeżdżają goście. Tak sobie tę emeryturę wyobrażam.

Ma Pan już ponad 70 lat. Co stanie się z teatrem STU, jak Pana zabraknie?

- Właśnie dlatego przekazuję pałeczkę następnemu pokoleniu w odpowiednim momencie. Żeby budowało na fundamentach, nie na gruzach. Oddaję teatr w momencie szczytowym.

Dla Pana następcy, paradoksalnie, to trudniejsze. Gdyby przychodził na gruzy, czułby mniejszą presję.

- Zgadzam się. A tak musi sprostać legendzie. Ale wierzę, że da radę.

Co, patrząc na te 50 lat daje Panu poczucie największej satysfakcji?

- Ludzie. Teatr jest tym, co pozostaje w ludziach. I jak wielu wartościowych ludzi mówi, że wychowało się na teatrze STU, to jest dla mnie najważniejsze. Oprócz tego sprawia mi satysfakcję to, co pozostawiam, to miejsce, teatr inny niż wszystkie - zostawiam firmę ze znakiem jakości.

Na zdjęciu: Krzysztof Pluskota i Krzysztof Jasiński.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji