Artykuły

"Frankenstein", czyli Teatr Syrena będzie miał komplety na widowni, a krytycy niech sobie marudzą...

"Frankenstein" Nicka Deara wg powieści Mary Shelley w reż. Bogusława Lindy w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Włodzimierz Neubart (Sakis) na blogu Chochlik Kulturalny.

"Frankenstein" w Teatrze Syrena jest kolejnym przedstawieniem przygotowanym przez Bogusława Lindę obejrzanym przeze mnie w ostatnim czasie (po "Tramwaju zwanym pożądaniem" w Teatrze Ateneum). Muszę przyznać, na przekór bardzo irytującemu panu recenzentowi, który siedział obok mnie, marudząc niemiłosiernie i przeszkadzając wszystkim dookoła (swoją drogą, ciekawe, czy po tym wszystkim napisze laurkę, czy powtórzy swoje słowa z teatru?), że choć był to najbardziej filmowy z wszystkich widzianych przeze mnie spektakli, widzę w nim więcej plusów niż minusów.

Widowisko ma znakomite otwarcie. Grzmoty, błyskawice - zupełnie jak prawdziwe. Maszyneria teatralna robi wrażenie, wykorzystano ją jak tylko się dało. Przez ułamki sekund, które rozświetlają pioruny, widzimy dziwną, zakrwawioną istotę, spętaną więzami, która walczy, by odzyskać wolność. Zaskakujące, ale gdy nastaje ciemność, jest w tym coś fascynującego. W kolejnym rozbłysku widać już bowiem coś zupełnie innego, straszliwie poraniony potwór oswobodził się z więzów i - nieporadnie jeszcze - próbuje poradzić sobie z nową sytuacją. To bardzo, bardzo mocna scena. Niektórzy odwracają wzrok, potwór bowiem pluje krwią, charczy, upada, obija się niemiłosiernie... Długo trwa zanim na podkurczonych stopach zacznie stawiać pierwsze kroki ku życiu. Wkrótce zrozumie, że będzie ono trudniejsze niż żywot jakiejkolwiek istoty na ziemi, bo jest bytem, jakiego świat dotąd nie znał. Dodatkowo jego powierzchowność nie sprzyja nawiązywaniu relacji z ludźmi.

Potwór stworzony przez szalonego naukowca z zapędami do tego, by poczuć się Demiurgiem, pokiereszowany przeraźliwie, z wystającymi częściami kręgosłupa, okropnymi krwawiącymi ranami w miejscach łączenia elementów różnych ciał, trafia na niewidomego, który dostrzega w nim to, czego inni nie chcieli bądź bali się ujrzeć: istotę, która czuje i cierpi! Długo trwa wzajemne oswajanie, Potwór i starzec dzięki cierpliwości i mądrości tego ostatniego (wynikających bezpośrednio z bezdennej samotności) z czasem jednak zaczynają rozumieć się bardziej niż ktokolwiek inny. Ślepy mędrzec uczy Potwora trudnej sztuki pisania i czytania, przede wszystkim zaszczepia w nim chęć zdobywania wiedzy, rozwija umiejętność abstrakcyjnego myślenia i wprowadza w świat rozważań etycznych.

Z czasem Potwór, uciekając przed ostracyzmem lokalnej społeczności, nabiera przekonania, ze musi odszukać tego, który go stworzył (przeczytał bowiem zgubiony przez Victora Frankensteina dziennik). Choć przeraźliwie się boi (pamięta męki, które znosił będąc więźniem doktora), wie, że tylko on może mu... pomóc. Prośba, z jaką się do niego udaje, jest nie tylko nietypowa, ale równie szokująca, jak już samo jego pojawienie się na ziemi. Zaprzeczenie praw ludzkich i boskich, dylematy jak w antycznej komedii, krwawe mordy, potworności w rodzaju wygrzebywania zwłok, wszystko to sprawia, że przedstawiona historia jest bardzo mocna!

Co ważne, na uznanie zasługuje fakt, iż w przeciwieństwie do wielu bardzo współczesnych inscenizacji rozmaitych sztuk, tutaj akcja układa się w logiczną, bardzo filmowo podaną całość. Widz rozumie, co się dzieje. To duża zaleta, zwłaszcza w zalewie przedstawień, w których pod płaszczem artystowskiej fantazji trudno doszukać się jakiegokolwiek sensu!

Wraz ze spotkaniem Frankensteina z jego "dziełem", poprzedzonym śmiercią członka rodziny doktora, rozpoczyna się na poły filozoficzna, na poły groteskowa pogoń Potwora za wolnością i szczęściem. Nic nie będzie takie, jak mogłoby być, sporo kłód pojawi się po drodze, a czy efekt zadowoli Potwora lub jego "Pana"? Zobaczcie sami...

Czuję, że krytycy zlinczują Lindę za tego "Frankensteina". Wytkną błędy, jest ich tu kilka i faktycznie nie sposób ich nie zauważyć. Jest jednak w spektaklu, zaskakująco odmiennym od tego, co serwuje się w ostatnim czasie w teatrach, pewien rodzaj intrygującej zaczepności, która sprawia, że publiczność (pomijając nieznośnie zblazowanych panów krytyków...) może czuć się usatysfakcjonowana.

To, co nie rzucało się aż tak bardzo w oczy w "Tramwaju zwanym pożądaniem" w Ateneum, a tutaj niestety ujawnia się zbyt mocno, to przywiązanie reżysera do swojego filmowego wizerunku. W najciekawszych dramatycznie momentach sztuki delikatne kobiety rzucają "kurwami", co nie tylko niweczy przekaz artystyczny, ale też bawi (naprawdę śmiesznie to wygląda). Te wszystkie "spierdalaj" i tym podobne znane z "Psów" odzywki wydają się być wymuszone, a zamiast ubarwiać warstwę tekstową, rozwalają jej strukturę. Momentami zresztą dialogi (zwłaszcza te prowadzone przez kobiety) wydają się nazbyt infantylne. Jesteśmy to jednak w stanie wybaczyć, ponieważ każde pojawienie się na scenie De Lacey'a (Jerzy Radziwiłowicz świetny jak zwykle), Potwora (Eryk Lubos zapisujący na swym koncie kreację, za którą pewnie zdobędzie niejedną nominację do teatralnych nagród) czy Victora Frankensteina (Wojciecha Zielińskiego nie znałem dotąd, jednak od wczoraj zdecydowanie podziwiam!), przywraca przedstawieniu stabilną jakość.

Bogusław Linda uruchomił całą dostępną maszynerię Teatru Syrena, by oczarować widzów obrazem. To się udało. Fantastyczne efekty dźwiękowe, niezła muzyka (choć powtarzający się zbyt często motyw przewodni staje się po pewnym czasie nużący), rewelacyjne wykorzystanie świateł - sprawiają, że w warstwie wizualnej faktycznie "Frankenstein" wypada nawet lepiej niż osławiona inscenizacja z National Theatre z Benedictem Cumberbatch'em, podobnie zresztą jak w warstwie dramatycznej. Mam wrażenie, że wszystkie brytyjskie inscenizacje są straszliwie przegadane. Przez trzy do czterech godzin aktorzy mówią i mówią, mają do wypowiedzenia hektary tekstu, przez co nie mają czasu zagrać tak, jak choćby u nas! Teatr Syrena wygrywa zatem. Minusem spektaklu jest jednak ta nazbyt nachalna filmowość. Początkowo znakomicie się sprawdza, jednak trzydziesta z rzędu przerwa z zaciemnieniem, po którym zobaczymy kolejną scenę, coraz bardziej irytuje. Tak się dziś teatru nie robi - że zacytuję zasłyszane w kuluarach opinie aktorów z innych teatrów, którzy zresztą tłumnie przybyli ocenić (i - jak widziałem - wyśmiać) swoich kolegów po fachu. Pełen profesjonalizm... zwłaszcza gdy się zapomina o własnych błędach. Cóż, spuśćmy na tę sytuacje kurtynę zapomnienia!

Tak czy owak, choć kolejne sceny w istocie mogą się podobać, przerywniki między nimi, mimo dobrej muzyki, mogą być nieco nużące. Wykorzystanie wysięgników daje spektakularne efekty, może znów nazbyt filmowo to wygląda, jednak w obrazie świetnie się sprawdza, trwa to zresztą chwile zaledwie, tuż po wylądowaniu Potwór rozpoczyna naprawdę świetną słowną potyczkę z Frankensteinem.

Zdecydowanym plusem są w spektaklu aktorzy. Panowie sprawdzają się znakomicie. Wszyscy. Są temperamentni, niejednoznaczni, mają swoje rozterki. Zastanawiając się nad tym, co się wokół nich dzieje, snują naprawdę ciekawe rozważania filozoficzne. W dialogach zawarte są często przemyślenia związane z takimi zagadnieniami, jak Bóg, sens życia, miłość, które warto byłoby spisać. Efektownie, choć teatralnie wypada monolog Potwora, który cytuje fragmenty z Miltona.

Wspaniale jest zobaczyć Jerzego Radziwiłowicza w doskonałej formie. Aktor imponuje głosem, jest wiarygodny, kiedy uczy swego nieokrzesanego przyjaciela prawd o życiu, słowa świdrują umysły. Eryk Lubos jako Potwór przeraża w pierwszych scenach, później, nie bez trudu, można oswoić tę postać. Zdecydowanie bardziej wolę takiego Potwora niż jego brytyjskiego poprzednika. W miarę rozwoju akcji monstrum staje się mądrzejsze i bardziej wrażliwe niż wszyscy ludzie, co stanowi też znakomity punkt wyjścia do rozmaitych interpretacji dzieła. Znakomicie prezentuje się w kulminacyjnym momencie, kiedy przez pewien rodzaj wyciszenia i zarazem trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość, wygrywa rolę ostatecznie. Niestety, kuriozalnie wypada w scenie gwałtu, w której ani Potwór nie ściąga spodni, ani kobieta nie ma podciągniętej sukni. Jak żyję, nie widziałem spełnienia, które zachodziłoby w ten sposób przez ubranie. Scena, która powinna mrozić, śmieszy. Nie o to chyba chodziło? Kiedy wychodziłem z teatru, ludzie powtarzali: no tak, Lindzie brakuje finezji. Nie chce mi się w to do końca wierzyć, ale faktem jest, że takie kwiatki jak ten nieszczęsny gwałt poważnie osłabiają siłę przedstawienia.

Podoba mi się na pewno Wojciech Zieliński jako Victor Frankenstein. Świetny. Nie zmieniłbym niczego. Scena, gdy zostaje uznany za szaleńca - naprawdę dobrze zagrana. W ogóle dobrze zestawiono odtwórców ról: Potwora i Frankensteina. Gdy jeden jest jeszcze dziwnym strzępem, drugi emanuje spokojem, później role się odwracają, potwór łagodnieje, naukowiec zaś wpada w obłęd. Na scenie sekwencje pełne wrzasku mieszają się z wyciszonymi monologami.

Tak bardzo jest nam żal Potwora, gdy Frankenstein łamie obietnicę, iż stworzy dla niego kobietę. Gdy jest już tak blisko, jedyny żyjący na przekór naturze stwór traci szanse na odnalezienie spokoju w miłości. Naukowiec zaczyna rozumieć, że to indywiduum, które stworzył, jest bardziej zdolne do odczuwania miłości niż on sam. Potwór wykrzyczy mu wszystkie swoje pretensje, a mimo to garnie się do niego, odczuwa więź. Trudno nie zauważyć, że widownia (poza znudzonym recenzentem siedzącym obok mnie) pogrąża się w zadumie. Przecież Frankenstein tak jak Bóg stworzył człowieka, a później go zostawił, by ten sam walczył o siebie. Tymczasem Potwór potrzebuje miłości swego Stwórcy i to takiej, która wyjdzie poza ramy zdawkowego frazesu.

Nie zszokował mnie "Frankenstein" Bogusława Lindy, bo jak każdy chyba spodziewałem się, że będzie krwawo i brutalnie. Miało tak być i było! Nagość, ucięte głowy, krew, kataleptyczne ruchy Potwora, umęczona postać niedokończonej jeszcze kobiety wiszącej na łańcuchach: wszystkiego tu pełno. Jest też rynsztokowy język, choć w wydaniu - powiedziałbym - mocno komediowym. Co jednak ważne, zapominając o niedociągnięciach, otrzymujemy przedstawienie nad wyraz dojrzałe. Gdyby tylko nie diabelnie skopana scena gwałtu, byłoby naprawdę bardzo dobrze. Bo przecież jest piękna sekwencja z leżącym na katafalku bratem Victora (młodzieniec zabity przez bestię jest naprawdę wzruszający), ale też genialna scena na cmentarzu, gdy wykopywane są zwłoki kobiety. Boleśnie odczuwamy sceny pojedynków, ale to akurat też zaleta. No i zakończenie! Spektakl stanowi barwne misterium oswajania samotności w społeczeństwie, które odcina się od wszelkich przejawów inności. Okazuje się, że nie wystarczy mówić o tym, ze różnimy się tylko fizycznie, zaś tak naprawdę jesteśmy tacy sami. Ludzie wiedzą lepiej. Bardzo to wpisuje się w aktualną sytuację w Europie związaną z kryzysem migracyjnym. Subtelnie, ale jednak pobrzmiewa w sztuce.

Nie powiem nic na temat grających w spektaklu pań, ponieważ aktorzy przyćmili je całkowicie. Byli zwyczajnie lepsi. Podobnie jak światło (znów wspaniała praca Katarzyny Łuszczyk). To dzięki genialnej pracy oświetleniowców wiele scen nabiera mocy, to, czego nie dało się zabudować scenografią, powstaje na chwilę dzięki barwnym błyskom. Zadbano też o kostiumy (Hanna Szymczak), widać trud charakteryzatorów (Tomasz Matraszek). Z bliska może źle wyglądają plecy Potwora, ale to już moje marudzenie...

Efekty pirotechniczne, kaskaderskie - skradły moje serce całkowicie. Takie rzeczy nieczęsto widzę w teatrze. Mogą sobie inni marudzić, mnie to się podobało. Polecę spektakl wszystkim, którzy szukają w teatrze sprawnie opowiedzianej, konkretnej historii. Czy pokochałem Teatr Syrena od pierwszej chwili? - nie wiem. Dam znać, gdy tylko wybiorę się tam znowu. Na razie - jestem po prostu zadowolony. A "Frankenstein" to spektakl, na który będą pchały się tłumy...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji