Don Pasquale
WARSZAWSKA Opera Kameralna, która do tej pory bawiła swą publiczność niemal wyłącznie XVIII-wiecznymi komedyjkami muzycznymi z pogranicza baroku i rokoka, bądź przyprawionymi swoiście pierwocinami rodzimej operowej twórczości (co zresztą wynika po trosze z samego charakteru tej placówki oraz jej możliwości), teraz, z początkiem nowego sezonu, po raz pierwszy odważyła się sięgnąć po pozycję z tzw. dużego repertuaru.
Pozycję przy tym tyleż popularną co trudną, reprezentującą szczytowy okres romantycznego włoskiego belcanta. Krótko mówiąc - "Don Pasquale" Gaetano Donizettiego.
Z niełatwej tej próby młody - jako całość - zespół Opery Kameralnej wyszedł na ogół zwycięsko, dając przedstawienie pełne życia i humoru, a przy tym, co w tym przypadku najważniejsze, na dobrym poziomie muzyczno-wokalnym. Swojego rodzaju rewelacją stała się tu przede wszystkim młoda sopranistka z Wybrzeża Łucja Kącka w roli Noriny; zaprezentowała ona ładny głos o rozległej skali (aż do trzykreślnego "f"), bardzo dobrą koloraturową technikę, a przy tym jeszcze wirtuozowski nerw i brawurę. Potrzebny jest jej jeszcze pewien artystyczny szlif - i kto wie, czy nie zabłyśnie nam niebawem nowa autentyczna gwiazda operowej sceny?
Partię młodego Ernesta bardzo dobrze śpiewał (zwłaszcza w pierwszym akcie opery) Zdzisław Nikodem. W partii doktora Malatesty błysnął pięknym barytonem Feliks Gałecki (czemu, u licha, skrócono niemal o połowę jego popisową arię w I akcie?). Odtwarzający tytułową rolę podstarzałego a bogatego wujaszka Edward Kmiciewicz nie był akurat za bardzo przy głosie, natomiast postać stworzył on znakomitą, o dużej vis comica. Wszyscy zresztą soliści, włącznie z odtwarzającym skromniutką rólkę rzekomego notariusza, prezentowali się w swych rolach bardzo dobrze: tylko Norinie - Kąckiej zaszkodzili realizatorzy spektaklu, ubierając ją nie wiedzieć czemu w karykaturalną perukę.
Skromna ilościowo orkiestra pod batutą Jerzego Michalaka grała ładnie i precyzyjnie, a jej "cienkie" brzmienie wnosiło nawet pewien posmak dawnej epoki, kiedy operowe kapele też bywały na ogół bardzo nieliczne.
Reżyseria Jitki Stokalskiej sprawna i obfitująca w szereg oryginalnych a zabawnych pomysłów. Momentami bywa ich nawet za wiele. Np. wprowadzenie trójki służących poruszających rekwizyty i wykonujących ewolucje taneczno-pantomimiczne wnosiło pożądany niekiedy element ruchu na scenie; jednak wyczynianie przez nich skoków i koziołków w każdym niemal ciekawszym muzycznie czy bardziej dla śpiewaków popisowym momencie (kadencje, wysokie nuty w zakończeniach arii), to już wyraźny brak taktu reżysera, albo zgoła dowód jego niechęci do muzyki... Grzeszą tym zresztą aż nadto często reżyserzy dramatu, których drażni każdy moment bezruchu na scenie; zapominają, że scena bywa czasem dostatecznie wypełniona samym śpiewem i że do opery ciągle jeszcze chodzi się głównie po to by słuchać, a nie tylko oglądać.
Scenograf Andrzej Sadowski nie miał łatwego zadania, zwłaszcza, że w teatrze przy ul. Konopnickiej nie można używać kurtyny, by nie ograniczać skąpej i tak przestrzeni scenicznej. Rozwiązał je zręcznie, może nawet zanadto zabudowując scenę rekwizytami.
Zespół Warszawskiej Opery Kameralnej musi obchodzić się bez chóru - rozumiemy więc, iż pewne fragmenty opery Donizettiego zostały z konieczności wyeliminowane, a Ernestowi w serenadzie towarzyszyła po prostu gitara. Z niektórymi wszakże skrótami poczynionymi w partyturze trudno się zgodzić - zwłaszcza gdy idzie o niefortunne cięcie w efektownym zakończeniu II aktu, czy w samym finale opery.
Z tymi wszystkimi jednak zastrzeżeniami nie ulega wątpliwości, że premiera "Don Pasqualego" była dużym sukcesem zespołu Warszawskiej Opery Kameralnej, i że spektakl ten, zwłaszcza po pewnych korektach, na pewno cieszyć się będzie powodzeniem.