Artykuły

Czarna Maska

Jeżeli prawda boli, to należy ją ukryć. Ale w tym przypadku... prawda jest taka, że muzyki Pendereckiego nie kochają w Polsce. Jest nieznana, niezrozumiała, elitarna. Poza wąskim kręgiem muzykologów, krytyków i garstką snobów nikt nie chodzi do opery "na Pendereckiego". Najnowsza premiera w Teatrze Wiel­kim w Warszawie utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Na premierze: dyp­lomacja, kręgi muzyczne, egzaltowane panienki o niemądrych twarzach i ich znudzeni partnerzy, na pozostałych - wolne miejsca, i uciekające chyłkiem (gdyż spektakl trwa 100 minut bez przerwy) wycieczki, które z półrocz­nym wyprzedzeniem zarezerwowały bilety na ten dzień, a nie inny (bo tak wynikało z programu trasy), i mądropuste twarze.

Penderecki będąc obywatelem świa­ta tworzy dzieła ponadczasowe w których odnaleźć można echa aktu­alnych wydarzeń. I za to kocha go świat. My mamy zaległości w eduka­cji muzycznej społeczeństwa, i wpierw musimy przejść przez muzyczne abe­cadło, a dopiero potem sięgnąć po wyrafinowane takty. O tym, że świat jest zauroczony polskim kompozyto­rem, niech świadczy fakt bezpośred­niej transmisji do wielu krajów za pośrednictwem telewizji satelitarnej. Nie oglądając się na głosy krytyki, wystawienie "Czarnej maski" na des­kach stołecznego Teatru Wielkiego, na­leży uznać za osobisty sukces dyrek­tora Roberta Satanowskiego, który sprawował kierownictwo muzyczne spektaklu. A była to ciężka praca, z uwagi na olbrzymi potencjał instru­mentów, jaki kompozytor zastosował w tej operze. Tak wielki, że trzeba było zakupić dla-orkiestry nowe instru­menty, gdyż pewnych nie było na składzie. Siła muzycznej wizji w "Czarnej masce" sprawia, że muzyka zdominowuje słowo. Muzyka wydoby­wa i ujawnia cały świat wewnętrznych przeżyć postaci dramatu, świata ukry­tego za zasłoną powierzchownej kon­wersacji, urywanych, krótkich i nie­jasnych wypowiedzi. Zdumiewa bogactwo odcieni muzycznej ekspresji, od lekkich dialogów, poprzez recytatywy przy biesiadzie, aż do niezwykłego natężenia, ekspresji wzburzenia, przera­żenia i grozy w scenie szaleństwa Benigny i w wizji ginącego świata.

Może to właśnie sprawia, że żad­nego z solistów - a mają oni nie­malże równorzędne partie, nie słychać prawie nic. Orkiestra prowadzona do­skonale przez Satanowskiego, korzy­stając z pomocniczych, umieszczonych na III balkonie i za sceną oraz doskonale brzmiącego chóru robi niesamo­wite wrażenie, niestety kosztem śpie­waków. Tym bardziej, że śpiewają oni barokową manierą, zapominając że opera jest współczesna, i aktualna w swej wymowie. Żałuję, że dyrekcja Teatru Wielkiego nie angażuje wy­bitnych śpiewaków muzyki współczes­nej (np. rewelacyjnej Olgi Szwiegier), a opiera się tylko na swoich młodych (i może zdolnych), ale uczonych już w konserwatorium maniery. Niewąt­pliwie opera broni się scenografią według projektów Andrzeja Majew­skiego, wypracowaną w każdym szcze­góle i obrazie. Duże brawa!!! To ona właśnie sprawiła, że Krzysztof Pen­derecki był oszołomiony rozmachem barokowym, przepychem jakby prze­niesionym prosto z płócien nider­landzkich mistrzów.

Broni się też dzięki baletowi w choreografii Zbigniewa Juchnowskiego, który w tym spektaklu powierzył rolę Czarnej maski Zbigniewowi Czapskiemu-Kłodzie. W upiornych ko­stiumach Majewskiego wypełzają spod sceny widma śmierci, by tańczyć ten "dance macabre", jakby przeniesiony ze średniowiecznych, czy barokowych wizji. W twórczości Krzysztofa Pen­dereckiego wśród wielkich tematów niosących przesłania uniwersalne te­matem kluczowym, podejmowanym z różnych perspektyw i niemal obsesyj­nie powracającym w ciągle nowych kontekstach, jest temat śmierci. Świa­domość cierpienia i poczucie bezsil­ności staje się inspiracją dla kolejnych utworów. Ma on na to dwa spojrzenia na ten temat. Pierwsze to poszukiwa­nie religijnego wymiaru tematu, drugie - odmienne przynoszą nam dzieła należące do nurtu operowego, w któ­rych na pierwszy plan wysuwa się fascynacja potęgą zła. W "Czarnej masce" kompozytor stworzył wizję mrocznego, zawikłanego i pełnego za­grożeń świata, zdążającego ku osta­tecznej katastrofie. Ta kameralna, ukończona w sierpniu 1986 roku na za­mówienie Festiwalu w Salzburgu opera, jest bowiem wielkim, metafo­rycznym obrazem tańca śmierci.

Albert-Audre Lheureux, Belg - re­żyser warszawskiej inscenizacji zrea­lizował dzieło jako pierwszy w języku polskim, w przekładzie Antoniego Li­bery i Janusza Szpotańskiego Ten wybitny reżyser teatralny ma już na swoim koncie realizacje "Diabłów z Loundun" w Liege, także we współpra­cy z Robertem Satanowskim. Reżyser ten miał w stołecznej inscenizacji wiele ciekawych pomysłów. Chociaż­by umieszczenie chóru na "jaskółkach". Płynący z niebios głos był jakby prze­znaczeniem i zapowiedzią upadku świata? Lheureux w wypowiedziach porównywał XVII-wieczną dżumą z ową tajemniczą chorobą jaką jest AIDS. Może nie posuwa się tak da­leko, że AIDS jest karą za życie zdo­minowane przez seks, konsumpcję i pieniądze, ale... kiedy człowiek stwier­dza swoją samotność w jego życie wkrada się zbrodnia i wyzysk bliźniego.

A treść? Dziwna kobieta, która chcąc umknąć przeszłości uciekła z Amsterdamu i osiedliła się w zapom­nianym przez Boga miasteczku na Śląsku. Jej otoczenie uważa ją za chorą, lecz to nie choroba drąży jej ciało i duszę, ale starannie ukrywana tajemnica... Resztę znajdą Państwo w programie oglądając spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji