Artykuły

Trochę się po ludziach rozeszło

- Śpiewanie to dla mnie bardzo wstydliwa, wręcz intymna sytuacja. To nie jest mój główny nurt! To tylko tchnienie. Odprysk - mówi JANUSZ GRZYWACZ, pianista, organista, kompozytor, aranżer i twórca hitu "Młynek kawowy".

Kiedy śpiewam, czuję się, jakbym, z przeproszeniem, bez majtek wyszedł na Bracką.

Tomasz Jakub Handzlik: Jazz-rock, muzyka dla teatru i filmu, piosenka aktorska... A może tak jak Pan śpiewa na płycie - "to dźgnę tu, to dźgnę tam, no i gówno z tego mam"?

Janusz Grzywacz: Pomalutku dotykam wszystkiego, co mi się podoba. Ale tak nas przecież rzuca los. Ta moja multigatunkowość wynika z tego, że mam już pewne doświadczenie, że po tylu latach mogę się swobodnie poruszać po tych wszystkich obszarach i w zasadzie nie napotykam trudności. Trochę się tylko boję, czy nie przychodzi mi to zbyt łatwo

Teatr?

- Zawsze byłem blisko teatru. Od "przedszkola". Nie wiem, czy nie byłem nawet bliżej teatru niż jazzu, bo w jazzie jestem totalnym samoukiem. W czasach gdy się uczyłem, żadnych przecież szkół, które kształciłyby jazzmanów, jeszcze nie było. I dlatego z Laboratorium ratowaliśmy się brzmieniem rockowym. Nie znaliśmy tych fraz, które mogłyby nam jazz przybliżyć. I to właśnie okazało się odkrywcze i nowe. Dziś śmiało mogę powiedzieć, że byliśmy pierwszymi, którzy grali coś takiego w tym rejonie świata.

Jazzrockowe Laboratorium to w latach 70. był coś nadzwyczajnego.

- Tak, prawdziwie szaleństwo. Ale wtedy nikt tak naprawdę nie potrafił tego zakwalifikować. Dopiero później pojawiły się terminy funky, fusion, jazz-rock. To już był czas po słynnym albumie "Bitches Brew" Milesa Davisa, a w trakcie Mahavishnu Orchestra i Weather Report.

Co się stało z Laboratorium?

- Skończyło się. Wcale się nie pobiliśmy ani nie pokłóciliśmy z kolegami. To był naturalny proces. Bo po 20 lat razem na scenie to już człowiek wie mniej więcej, co kto zagra i co ja mu odpowiem. To się w końcu trochę nudzi. Wyjeżdża się tak jak benzyna. Ale nie żałuję i nie rozpaczam. To było cudowne "trzy i pół minuty" w moim życiu. Zjeździliśmy cały świat, zaliczyliśmy wszystkie najlepsze festiwale, nagraliśmy dziewięć płyt. Winyli! Nie jakieś tam CD.

I zamienił Pan to szaleństwo na muzykę teatralną i filmową? Był Pan liderem, zbierał oklaski na scenie, a teraz ukrywa się na dalszym planie.

- Ależ ja nadal mam w sobie to szaleństwo! Tak samo Marek Stryszowski i Krzysiek Ścierański, którym wszystko można zarzucić, tylko nie to, że są sympatycznymi i spokojnymi pięćdziesięciolatkami. Wszyscy nadal jesteśmy wariatami. A moja muzyka teatralna? Wcale nie jest w cieniu. W swojej działce sam dla siebie jestem postacią pierwszoplanową i jestem zupełnie niezależny. Mam swoje studio, sam sobie dobieram muzyków, sam nagrywam muzykę, wypuszczam gotowy produkt i sam sobie płacę. Nie czuję się w cieniu. No, może jako członek zespołu realizatorów w teatrze. Bo tyle mam z tego, że podczas premiery wyjdę na scenę i dostanę kwiatek. Tyle sobie powącham tej publiczności. Ale intuicja mi podpowiada, że to zupełnie wystarczy. Nie mam ciśnienia na gwiazdorstwo. Nie pcham się do show-biznesu, a i wywiad ze mną do niedawna trudno było zrobić.

Ale dzisiaj się Pan ujawnił i... debiutuje jako wokalista i twórca przeboju "Młynek kawowy".

- I co mam powiedzieć? Ręce do góry podnieść i się poddać?

A czuje się Pan bardziej kawiarzem czy śpiewakiem?

- Jestem piwoszem kawy, a kawa jest poważnym elementem w moim rozkładzie dnia. Natomiast jeśli chodzi o śpiewanie... wszystkich wokalistów proszę o wybaczenie.

Jak doszło do realizacji "Młynka kawowego"?

- Zaczęło się od tego, że pisałem muzykę do filmu Ewy Borzęckiej "Pekin. Złota 83". To historia o kamienicy do rozbiórki, o ludziach odrzuconych - totalnym marginesie, którzy żyją w kamienicy położonej raptem kilkaset metrów od Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Wszyscy chcą ich stamtąd wyrzucić. Nowe czasy ich wymiatają - odcinają im kolejne media, zabijają drzwi dechami. Mieszka tam kilkanaście rodzin: single, mordercy, pijaki, zdeklasowana hrabina, wielodzietna rodzina z dziesięcioma psami w jednym pokoju. I z jednym tylko, wspólnym kiblem gdzieś w korytarzu. Szefem tego interesu jest pan Mireczek, bo to on, jako jedyny, ma klucz do kibla. I to jest właśnie główny bohater filmu.

Kiedy pani Ewa przysłała mi tekścik "Młynka kawowego", to niemal odpadłem, gdy go przeczytałem. On jest naprawdę odjechany! Sugerowała, żebym to jakoś wykorzystał, bo jej się ten tekścik nagle jakoś tak objawił. A ja prawdę mówiąc, myślałem, że to właśnie ten menel napisał. Więc niby jego głosem nagrałem demo. Mieli mu to dostarczyć, żeby się nauczył, i potem planowałem go nagrać. Ale produkcja stwierdziła, że to demo to chyba już gotowy produkt, i wrzuciła to do filmu. Potem zadzwoniła zachwycona reżyserka, mówiła, że to wspaniałe, że to przebój i w telewizji wszyscy już śpiewają "Młynek kawowy".

Pomyślałem, że to w sumie świetny żart i przy okazji opowiedziałem go nawet Arturowi Andrusowi z Trójki i podrzuciłem mu nawet mp3. A on to puścił! I poszłoooo...! W internecie wybuchła prawdziwa histeria. Ludzie błagali o przesłanie tych plików. Wreszcie Marek Niedźwiecki zagrał młynek w "markomanii". Słuchacze się rozdzwonili i rozmejlowali, więc on do mnie i pyta, o co tu w tym wszystkim chodzi? Mówię: "Graj, ale nie mów, że to ja, możesz tylko podpisać Młynek kawowy ". Puścił. I tak chyba dwadzieścia dwa tygodnie piosenka bujała się na liście. Ale tylko tam, bo tak Trójka, jak i inne stacje nie wiedziały, co to za zwierzę, i wolały go nie ruszać.

A internauci na setkach stron umawiali się na piątkową listę, na słuchanie.

- Tak, "Młynek" stał się tzw. kultową piosenką (nie cierpię tego słowa - jest nadużywane ). Tym bardziej że połknęli go przede wszystkim młodzi ludzie. Podobno nawet w punkowych środowiskach uważają go za swój.

Najpierw "Młynek kawowy" obiegł internet, potem zawojował listę przebojów, a dopiero pół roku później jego twórca się ujawnił. Marketing czy strach?

- Jaki marketing!? Ja byłem tym kompletnie zażenowany, zaskoczony, a potem nawet rozbawiony. Nie spodziewałem się, że on dostanie takiego "żywota", że kiedykolwiek wyjdzie gdzieś dalej, a tym bardziej że ujawni się jego autor - czyli ja. Zresztą młodzi ludzie pytają mnie dzisiaj na czatach internetowych: "Jak to jest, że pan taki stary, a takie jaja robi? Ile pan ma lat, kto pan jest, jak się robi taki Młynek "?

No właśnie, kim Pan jest - polonistą, kompozytorem, jazzmanem, pedagogiem...?

- Czasem bardziej tu, czasem tam. Takie już mam uszkodzenie, że jak się za coś biorę, to nie potrafię sobie rozbić dnia na pięć podmiotów. Ani mentalnie, ani energetycznie. Jak robię ze studentami dyplom, to nie ma mnie przez pół roku. Tak samo było, jak nagrywałem album "Młynek kawowy". Trzy tygodnie w studio, wychodziłem właściwie tylko dla czynności podtrzymujących życie... I nawet jak się kładłem spać, to zastanawiałem się, po co ja właściwie wlazłem do tego łóżka, skoro przecież jeszcze czegoś nie skończyłem. Leżę tu bez sensu, spać nie mogę, a tam czeka ten "G-dur", żeby go w następnym takcie położyć. Zawsze tak działam. Na full.

I po tych trzech tygodniach powstała płyta "Młynek kawowy". Zobaczmy. Dymny, Witkacy, Wołek - to dość osobliwe zestawieniem tekstów.

- Ten dobór uważam za mój sukces, bo tak naprawdę powstała jedna opowieść. Przez rok nie zgadzałem się na żadne wydawnictwa, a byłem nękany przez różne wytwórnie, i to takie, że ho, ho. Ale one proponowały mi na przykład, że dadzą mi aranżera, producenta, gotowe teksty, a ja do nich napiszę muzykę. Nie ma mowy! Dopiero szef Metalmind powiedział: "Panie Januszu, niech pan nagra, co pan chce, a ja to wydam". Ujął mnie tym, ale nic nie obiecywałem. Nie wyobrażałem sobie, że do tego "Młynka" można coś jeszcze dopisać, otoczyć go jakimiś postaciami. A zwłaszcza że mi tak jeszcze kiedykolwiek odbije. Ale gdy sobie przypomniałem "Człowieka ogromnego", którego napisałem kiedyś dla mojej studentki, okazało się, że parę tekstów mógłbym tu dołączyć i zaśpiewać. I prawdę mówiąc ten wokal, ten typ bredzenia i mruczenia, właśnie te teksty na mnie wymogły.

Dymny jest w podobnym klimacie jak "Młynek", a jednocześnie to też jakby następca Witkacego - podobny typ "idącego w zatracenie" artysty. Aż po ekshibicjonizm emocjonalny. Witkacy wskoczył mi tu natychmiast. No i w końcu Janek Wołek, pracujący na tych samych falach co Witkacy i Dymny. I to jest ta jedna ścieżka. A tak prywatnie, Wołek to mój kompan chyba od lat trzydziestu. On z nami był podczas promocji pierwszej płyty Laboratorium. To jest fakt historyczny, bo "Modern Pentathlon" to był album, przy którym pierwszy raz pojawiło się w Polsce hasło "promocja". To było absolutne wydarzenie! O tym pisały gazety, kręciła telewizja, trąbiło radio. Notabene płyta poszła w 115 tysiącach egzemplarzy. O takiej sytuacji współcześni jazzmani mogą tylko pomarzyć

A jaka była w tym rola Wołka?

- Wracając do anegdoty... Kiedy przemarznięci, busem marki Nysa, zajechaliśmy do Warszawy do salonu Polskich Nagrań, z bramy naprzeciwko wyszedł mały chłopina w wojskowych butach z długą brodą i wyzierającymi z daleka dwoma flaszkami w paltociku. Wtedy my tylko pomachaliśmy na te czekające na nas tłumy i pognaliśmy za Jasiem do bramy, żeby wytrąbić przynajmniej jedną z tych flaszek. Rozgrzani, mogliśmy spokojnie wejść do salonu, gdzie czekała nasza publiczność.

Jedna z Pana internetowych fanek napisała: "Balsam na dzisiejsze czasy! Błyskotliwie inteligentne i ciepłe. Prosto z serca. Jednym słowem, ta płyta jest fantastycznym towarzyszem". To o "Młynku".

- O, kurde, pięknie. Super! O to chodziło. Właśnie to mnie w tym kręci, żeby tak właśnie działało. I może nie być z tego pieniędzy.

I co teraz? Jest komercyjny sukces, jest płyta, będą koncerty?

- Komercyjny sukces to mi dopiero może zamelduje księgowy Ale nie sądzę, żeby tak się stało.

A koncerty?

- Śpiewać publicznie? Z moim wokalem? No, nie Śpiewanie to dla mnie bardzo wstydliwa, wręcz intymna sytuacja. Kiedy śpiewam, czuję się, jakbym, z przeproszeniem, bez majtek wyszedł na Bracką. To nie jest mój główny nurt! To tylko tchnienie. Odprysk. Na początku myślałem, że to będzie płyta tylko dla znajomych, że będę ją rozdawał z uśmiechem i uściskiem ręki. Ale się trochę po ludziach rozeszło

To czym jest sukces?

- Jurek Satanowski stwierdził ostatnio, że sukces to będzie wtedy, kiedy wejdzie do knajpy, wyciągnie stówę i powie do orkiestry: "Zagrajcie Młynek kawowy ". Otóż nie! Sukces będzie wtedy, jak ja wyciągnę stówę i powiem: "Nie grajcie tego już więcej!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji