Artykuły

Król jest nagi

Z górą pół roku temu miałem możność obejrzenia polskiej prapremiery sztuki Dür­renmatta "Król Jan według Szekspira" w Tea­trze Ludowym w Nowej Hucie. Odniosłem wtedy wrażenie, że szwajcarska adaptacja jest słabsza od angielskiego pierwowzoru i właściwie, gdyby nie tak bardzo popularne w naszym kraju nazwisko adaptatora, wy­stawienie spreparowanego "Króla Jana" nie miałoby większego sensu. Z tym większą ciekawością szedłem na premierę do Teatru Dramatycznego w Warszawie. Liczyłem na zweryfikowanie moich sądów o utworze zre­alizowanym przez scenę niejako w twórczo­ści Dürrenmatta wyspecjalizowaną i przez re­żysera szczególnie z autorem związanego. Nadzieje moje syciła ponadto niebezpodstawna wiara w siły aktorskie stołecznego teatru. Przekonałem się jednak o bezzasadności tych nadziei; a nawet więcej: ponowny kon­takt sceniczny z utworem pogłębił krytyczny do niego stosunek. Może dlatego, że przed­stawienie nowohuckie wydało się bardziej "dürrenmattowskie", silniej ciągnęło w stro­nę przewrotnej komedii z pseudo odkrywczym morałem, podczas gdy w Warszawie re­żyser był zasugerowany w znaczniejszym stopniu szekspirowskim pierwowzorem sztu­ki. Rzecz prosta - wybrał lepszą część, ale stąd i niezborność spektaklu stała się wyraź­niejsza. To bowiem, co Dürrenmatt przykra­wał na swoją miarę, zostało wygłuszone, a koligacje stradfordzkie uległy odgrzebaniu. Taka postawa rodzi proste pytanie: dlaczego Ludwik René nie sięgnął wprost po "Zycie i śmierć króla Jana"? "Za czasów Szekspira - pisał w Theater heute Siegfried Melchinger - istniała dość popularna sztuka zatytułowana "Niespokojne rządy króla Jana". Tej sztuki granej przez dwa wieczory, a później prawdopodobnie za­kazanej z powodu... Magna Charta, która nie odpowiadała Tudorom, Szekspir trzymał się dość dokładnie, z jednym wyjątkiem: nie wy­mieniał rzeczy najważniejszej, tj. Magna Charta. Jego sztuka kończy się patriotycznie. Idzie o Anglię, a nie o lud i konstytucję". Melchinger uważa, że Dürrenmatt poszedł in­ną drogą, "prowadzącą z powrotem do hi­storii". Byłoby to niewątpliwie interesujące, gdyby było prawdziwe. W Dürrenmattowskim "Królu Janie" Magna Charta Libertatis zostaje ustanowiona w imię interesów ludu, wbrew feudalnym baronom. Jan bez Ziemi, po przebyciu długiej drogi wybrukowa­nej szaleństwem i zbrodnią, staje się nie­omal bohaterem ludowym. Czymś w rodzaju średniowiecznego Kościuszki z angielskim Uniwersałem Połanieckim. Jerzy Z. Kędzier­ski, autor znakomitej Historii Anglii, pisze tymczasem, że "gwarancje, w kontekście Wielkiej Karty i warunków w jakich ona powstała, miały na celu wyłącznie ochronę baronów i ich wasali przed arbitralną inge­rencją jurysdykcji królewskiej... Tylko w jednym artykule Wielkiej Karty jest mowa o chłopach..." Zaprzysiężenie przez króla Wielkiej Karty istotnie dało asumpt baro­nom do rebelii, ale nie będącej protestem przeciwko temu ze wszech miar dla nich po­żądanemu aktowi, lecz sprowokowanej sła­bością władcy, którego można było zmusić do promulgowania dokumentu tego typu. Także tragiczna śmierć króla była inna niż chcą historyczny Dürrenmatt i patriotyczny Szekspir. Nie trucizna, lecz bakterie dezynterii położyły kres jego panowaniu w rok po uchwaleniu Karty. Tragedia Szekspira i bajeczka Dürrenmat­ta nie mają więc zbyt bliskich związków z prawdą historyczną. Dürrenmatt na domiar bawiąc się - jak to w jego zwyczaju - w kaznodziejskie rezonerstwo poprzez kon­struowanie sztuk z morałem i prawienie tru­izmów w efektownym garnirunku, usiłuje przekazać nam odkrywczą obserwację na te­mat charakteru władców: cynicznych gang­sterów załatwiających własne brudne inte­resy kosztem ujarzmionych i sponiewieranych ludów. Takimi w gruncie rzeczy są u niego Jan Plantagenet i królowa Eleonora, takim jest Filip król Francji, takim (występujący per procura w osobie kardynała Mediolanu Pandulfa) papież Innocenty III, takim jest każdy władca, a nawet wszelka władza. Re­welacje historiozoficzne Dürrenmatta nie są więc najświeższej daty, podobnie jak jego rewolucyjna awangardowość ma w końcu zawsze na celu uspokojenie opasłego miesz­czucha. Może on wracać w domowe bety wprost z teatru, nie trapiąc się o bezpieczeń­stwo kont, stałość dywidend i nienaruszal­ność świętego prawa własności. Autor za nie­go dokonał na scenie rewolucji, za niego triumf feudalizmu zamienił w triumf mas ludowych, za niego powiedział światu gorz­ką prawdę, która naszemu poczciwemu bourgeois przynosi kathartyczny spokój i oczysz­czenie "przez śmiech i łzy". Dwakroć w "Królu Janie według Szekspira" jesteśmy świadkami królewskiego strip--tease'u. Po raz pierwszy w scenie kąpieli Filipa II króla Francji (notabene zabrakło tej sceny w spektaklu warszawskim) i po raz drugi, gdy Jan bez Ziemi ładuje się do łóżka kardynała Pandulfa. Jest jednak i trzeci strip-tease: sam Dürrenmatt staje przed na­mi nagi! Wobec publiczności, wobec teatru, wobec własnego dzieła, wobec swej twór­czości dramatopisarskiej. Można chyba po­wiedzieć to dość głośno, niezależnie od tego z jak wielkiej popularności ten pisarz ko­rzysta w naszym kraju i jak potężnego kre­dytu zaufania udziela mu zarówno krytyka, reżyserowie, jak i publiczność teatralna. Cza­sy "Wizyty starszej pani", "Romulusa Wielkiego" i "Fizyków" minęły.

Ludwik René, szukając w sztuce doskona­łości, bądź odwoływał się do jej szekspirow­skich koligacji, bądź też podpierał sypiącą się całość własnymi pomysłami, które, acz efek­towne, niczego nie były w stanie uratować. Tak rzecz miała się np. ze wszystkimi clownadami i jarmarkiem. Ten ostatni zresztą ni w pięć ni w jedenaście zaserwowała nam na zakończenie Zofia Wierchowicz. Nie po­mogła ona spektaklowi, mimo że same w sobie poszczególne elementy dekoracyjne by­ły bardzo piękne (np. niektóre witraże). Sa­me w sobie, ale nie w spektaklu. Ostatnim ciosem zadanym widzowi przez scenografa stało się "koło szczęścia" z kolorowych ża­rówek, wirujące nad nieboszczykiem Plantagenetem i uchodzącym żywo w siną dal Bękartem, który poprzysięga rozpłomienić żagiew ludowej rewolucji płodząc kolejne bę­karty. Na scenie trup ściele się gęsto, a poza nią jeszcze gęściej, kobyła historii ponosi, spiski i kontr spiski splatają się w gordyjskie wę­zły, namiętności kipią, a przecież spektakl jest chłodny, nijaki, ma posmak kleiku. Gdyby nie znakomicie zagrana przez Mieczysła­wa Voita rola Filipa króla Francji, trudno byłoby dotrwać końca. Tak przynajmniej ma­my okazję popatrzenia na aktorstwo przed­niej próby, na precyzję budowania postaci, na umiejętność kreślenia pełnej sylwetki kil­ku zaledwie liniami. Filip wyrasta - dzię­ki talentowi Voita i świetnemu poprowadze­niu roli - na czołową postać sztuki. Jest bar­dziej określony niż Jan, nie przez autora, lecz przez aktora. I chwała za to aktorowi. Dzię­ki niemu możemy wreszcie uwierzyć, że władcy są cyniczni, że panowanie to handel zbrodnią. Możemy uwierzyć, bo funkcjono­wanie władzy jeden Voit potrafił uprawdo­podobnić. Niestety powyższych superlatywów nie można odnieść do wszystkich występujących tu artystów. Tak znakomita aktorka jak Wan­da Łuczycka - pamiętna Klara Zachanassian i Doktor Matylda von Zahnd - nie czu­ła się najlepiej jako królowa Eleonora. Zresz­tą sama rola jest pęknięta, przejście od po­staci królowej-przekupy, królowej-maglarki, do tragicznej, skazanej na śmierć starej ko­biety, obarczonej mądrością klęsk, władzy i wieku, opuszczonej przez Boga i ludzi - jest zadaniem prawie niewykonalnym. Ale Klara Zachanassian też nie była rolą prostą. Łuczycka, znakomita w scenie tragicznej, na początku była monotonna, bezkrwista, zimna. Król Jan Józefa Nowaka, spychany na trze­ci plan kolejno najprzód przez Voita, a na­stępnie przez Zapasiewicza, miał kilka do­brych scen, ale nie dorównywał tak w polu jak i na scenie swemu francuskiemu protagoniście. Zbigniew Zapasiewicz alias "Sir Ry­szard, bastard, przedtem Filip Faulconbridge nieślubny syn Ryszarda Lwie Serce" - dostał do ręki atuty zarówno od Szekspira, jak i od Dürrenmatta. Wykorzystał je sprawnie w negatywno - pozytywnej postaci, zaczynają­cej karierę od skapitalizowania łóżkowych perypetii własnej matki, a kończącej na idei swoistego "narodniactwa" realizowanego za pośrednictwem ius primae noctis. Zapasie­wicz przelał w Bastarda swój temperament, a cynizm polityczny wymieszał w należytych proporcjach z wiernością krajowi, reprezen­towanemu przez Króla. Obronił Sir Ryszarda przed groźbą przesłodzenia i koturnem pomnikowości. Jest może bardziej renesansowym bastardem papieskim, niż bękartem średnio­wiecznego zabijaki, ale czy to ostatecznie ta­kie ważne w tej sztuce już i tak ahistorycznej. Przedstawiciele czołówki telewizyj­nych seriali, Magdalena Zawadzka i Franci­szek Pieczka, nie pozwolili nam zapomnieć o Czterech pancernych i Przygodach pana Michała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji