Zomo śpiewa
Nowy, autorski spektakl Jerzego Jarockiego - "Historia PRL według Mrożka" - wydaje się na pozór prostą konsekwencją jego dotychczasowej drogi twórczej. Nie bez powodu już przed wielu laty do Jarockiego przylgnął przydomek "specjalisty" od dramaturgii współczesnej. Jeśli dziś owa specjalizacja straciła nieco na aktualności, to tylko dlatego, że polska dramaturgia współczesna de facto przestała istnieć - a współcześni niegdyś autorzy już dawno przedzierzgnęli się w klasyków.
Autor "Policji" znajdował się zawsze, obok Witkacego, Gombrowicza i Różewicza, w centrum zainteresowań wielkiego reżysera. Lata 90., prócz pamiętnych arcydzieł: "Ślubu" Gombrowicza, "Kasi z Heilbronnu" Kleista i dwóch wersji Czechowowskiego "Płatonowa", były też okresem, w którym Jarocki - niejako na marginesie - sumował swoje dotychczasowe doświadczenia w pracy nad klasykami współczesności. Efektem tego były dwa autorskie spektakle - "Non-Stop-Show" oparty na tekstach Różewicza oraz "Grzebanie" według Witkacego. Wydawało się więc, że "Historia PRL" będzie po prostu dopełnieniem tej trylogii. Nic bardziej błędnego.
Jarocki nigdy nie grzeszył kokieterią ani skłonnością do tanich prowokacji. Jednak - nie wnikając w kwestię ceny - przyznać trzeba, że nowe przedstawienie ma
jawnie prowokacyjny charakter. Nie chodzi tu zresztą o taki czy inny stosunek do dziedzictwa PRL, lecz raczej o graniczący z perwersją anachronizm poruszanych problemów. Po prostu: artysta - z pełną premedytacją - stworzył spektakl dla widzów swojej generacji, ludzi, którym epoka Polski Ludowej wypełniła większość życia. W teatralnym programie reżyser wyznaje, iż "Historia" ma być swoistym nawiązaniem do "Snu o bezgrzesznej" - spektaklu powstałym przed ponad dwudziestu laty z okazji 60. rocznicy odzyskania niepodległości. Znamienne, że punktem wyjścia dla tamtej inscenizacji była dramaturgia Stefana Żeromskiego... W końcu lat 70. tego rodzaju narodowo-historiozoficzne syntezy były chlebem powszednim polskiego teatru. Jak jednak traktować je dziś? Czy nie jest to obszar, w którym znacznie sprawniej poruszają się politolodzy, publicyści i dziennikarze? Nie ukrywam, że - podziwiając warsztatową perfekcję reżysera - patrzyłem na jego spektakl trochę tak, jak na remake czarno-białego filmu o Godzilli... Moje zdanie ma jednak w tym wypadku znaczenie drugorzędne; w komunizmie przeżyłem jedynie kilkanaście lat, historię PRL na mój użytek stworzył w swoich filmach Stanisław Bareja, z punktu widzenia Jarockiego jestem więc widzem co najmniej upośledzonym.
Szkielet scenariusza tworzą wyjątki z trzech dramatów Mrożka nadające przedstawieniu określone ramy historyczne, są to: "Pieszo" (1945), "Portret" (lata 50.) i "Alfa" (1981). Prócz tego reżyser wykorzystuje "Emigrantów", "Zabawę" (której fragmenty pełnią w spektaklu funkcje swoistych intermediów) oraz inne, nieteatralne teksty Mrożka np. polemikę z "Popiołem i diamentem". Warto dodać, że jedynie w wypadku "Pieszo" zachowano teatralny kształt pierwowzoru, fragmenty pozostałych utworów zostały wyjęte z kontekstu, Jarocki buduje na ich podstawie zupełnie nowe sceny, nie dba przy tym o chronologię; struktura całości jest niezborna, fragmentaryczna, odwołuje się wyraźnie do poetyki snu. W ujęciu Jarockiego stalinizm jest przede wszystkim epoką socrealistycznego ogłupienia. Jednym z centralnych i - moim zdaniem - najlepszych obrazów spektaklu jest "Akademia", w której reżyser wykorzystuje autentyczne propagandowe pieśni z tamtego okresu ("Pieśń o radzieckim atomie", "Pieśń o Marszałku Rokossowskim"). Nie ma tu mowy o parodii. Jest za to zimny dystans, który doskonale potęguje upiorność "czerwonej mszy". W ten sposób fenomen stalinowskiego uwiedzenia trudno już rozpatrywać z perspektywy Herbertowskiej "kwestii smaku"; to właśnie w tandecie i kiczu totalitarnego święta drzemie najbardziej niebezpieczna, rzec można - demoniczna, siła: fałszywe slogany niosą ze sobą trudną do przezwyciężenia pokusę, by pogrążyć się w uproszczonym, jednowymiarowym świecie, by oddać się zbiorowemu transowi uwalniającemu jaźń od ciężaru wolności...
Z kolei rok 1981 i stan wojenny rozgrywają się w rodzaju obozu dla internowanych. Taki podział razi swoją nadmierną schematycznością. Jedynie w scenach opartych na "Pieszo" Polska istnieje jeszcze w pełnym przekroju społecznym. W alegorycznej wizji Jarockiego wszyscy Polacy z lat 50 to ubrani w białe koszule i czerwone krawaty ZMP-owcy, natomiast stan wojenny rozbija społeczeństwo na dwie podstawowe grupy: opozycjonistów i zomowców. Podział ów ma istotne znaczenie dla wymowy całego spektaklu, wprowadza bowiem fundamentalny dla dramaturgii Mrożka (i mocno już wyeksploatowany) konflikt "mędrka i chama". Antagonizm zostaje ukazany w wielu wariantach, najbardziej znacząca jest scena oparta na fragmencie "Emigrantów", lecz rozgrywająca się we wspomnianym "internacie"; kwestie bohaterów dramatu zostają rozpisane na głosy dysydenta (Miłogost Reczek) i zomowca (Eugeniusz Kujawski). Tak ironiczne spuentowanie najwybitniejszej sztuki Mrożka wydaje się tyleż efektowne co trywialne. Idealnym wcieleniem "chamów" są oczywiście Parobcy z "Zabawy" (kolejny stereotyp) - w pewnym momencie przedstawienia oni również przywdziewają nieśmiertelne, niebieskie mundury. Dość zagadkowa jest scena snu jednego z internowanych, w którym pojawia się Lech Wałęsa wyjadający konfitury ze słoika. To parafraza jednego z obrazów "Miłości na Krymie" - jednak tam do konfitur dobiera się niejaki Włodzimierz Iljicz...Reżyser może oczywiście nie lubić byłego Prezydenta RP, nie wiem tylko, czy jest to dostateczne wytłumaczenie dla tego kabaretowego chwytu.
Postawy polskiej inteligencji analizuje Jarocki na przykładzie bohaterów granych przez Krzysztofa Dracza i Wojciecha Kościelniaka (w innej wersji obsadowej - Mariusza Bonaszewskiego). Pierwszy pojawia się najpierw jako Nauczyciel z "Pieszo", potem - pod postacią Bartodzieja z "Portretu"- ulega temu, co zwykliśmy nazywać "heglowskim ukąszeniem". Bohater Kościelniaka jest natomiast nonkonformistą. W scenach z "Pieszo" aktor wciela się w egocentrycznego indywidualistę Superiusza, później - jako Anatol z "Portretu" - staje się ofiarą stalinowskich represji. Takie zderzenie dwóch przeciwstawnych postaw nie wykracza poza abstrakcję, nie obrazuje ludzkiego dramatu. Właśnie w tym punkcie najwyraźniej doskwiera anachronizm koncepcji Jarockiego. Rozterki i klęski inteligentów epoki PRL to temat, który był już wałkowany na wszystkie możliwe sposoby, a znużenie nim wyrażali od bardzo dawna choćby przedstawiciele pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków. Dla widzów jeszcze młodszych (np. piszącego te słowa) niektóre fragmenty "Historii" są przez to całkowicie hermetyczne. Trudno też pokusić się o jakąś wiążącą interpretację całości, poza banalnym stwierdzeniem, że PRL - czy tego chcemy, czy nie chcemy - tkwi po trosze w każdym z nas. Znaczeniowe niejasności - tym razem w pozytywnym znaczeniu - potęguje przedziwny finał spektaklu. Oto zomowcy, ustawieni w tyralierę, śpiewają elegijną pieśń do słów wiersza Wincentego Pola "Kędy wzgórek, to i dworek, / Kędy wioska, tam i woda". Teatralny efekt jest z pewnością niebanalny, a wymowa ma być (prawdopodobnie) gorzko-ironiczna. Nic więcej nie mogę dodać. Za młody jestem - i za głupi...
Spektakl Jarockiego wzbudzać może rozmaite, ambiwalentne reakcje - od entuzjazmu (patrz opinia niemieckiego krytyka Andreasa Wirtha w telewizyjnym "Magazynie Teatralnym") po zakłopotanie i obojętność. Duży wpływ na rozstrzał opinii może mieć w tym wypadku data urodzenia. Moim zdaniem "Historia PRL" jest w dorobku Jarockiego dziełem marginalnym. Artysta tego formatu może sobie już pozwolić na małą ekstrawagancję; w dziedzinie sztuki reżyserii osiągnął przecież wszystko.