Artykuły

Dawno temu w Peerelu

Czy "Historia PRL według Mrożka" jest przedstawieniem politycznym? Chyba nie. Bo Mrożka manifesty poli­tyczne prawie nie interesowały. W dra­macie, nie licząc debiutanckiej "Policji" - tekstu groteskowego, który w latach pięćdziesiątych musiał, jak wszystko wówczas, zabrzmieć politycznie - rzad­ko dawał dowody podobnym zaintere­sowaniom. A kiedy wreszcie w latach osiemdziesiątych w "Portrecie" i "Alfie" spróbował dokonać takiego rachunku na serio, rezultat wypadł mizernie. Nie ma się więc co dziwić, że kluczowe kwestie scenopisu "Historii PRL według Mrożka" nigdy nie zostały napisane przez autora. Wymyślił je reżyser.

Może też w ogóle nie jest dziś moż­liwe przedstawienie polityczne? Prysła wiara, że scena może być medium lep­szym niż pisma, trybuny i ambony. Sceny polityczne nie odrodzą się szyb­ko także, a może przede wszystkim dla­tego, że wyczerpała się możliwość ro­bienia realistycznego teatru opartego na rekwizycie dosłownym - wojsko­wym jeepie, pieśni stalinowskiej - sko­ro dziś rekwizyty te nie znaczą nic poza swoim znaczeniem literalnym.

A jednak w świecie spokojnym i do­statnim teatr polityczny jest możliwy. Takie są na przykład przedstawienia Christopha Marthalera, który - podob­nie jak Jarocki chór młodych aktywis­tów w czerwonych krawatach - upycha na scenie, na przykład w "Murx den Europaer", zdyscyplinowane szeregi enerdowskich działaczy partyjnych. Obraz Jarockiego znaczy jednak tylko tyle, ile znaczy: młode pokolenie śpie­wa "Pieśń o Stalinie" Konstantego Ilde­fonsa Gałczyńskiego. Jak i dlaczego znaleźli się, odziani w zetempowskie mundurki, w tej niewesołej kapeli - o to mniejsza. Pomysł taki wyeksploato­wano zresztą już dość gruntownie w fil­mach lepszych i gorszych, od "Dreszczy" po "Marcowe migdały".

Mamy los człowieczy też nie może być głównym przedmiotem zaintereso­wań Jerzego Jarockiego, bo w jego przedstawieniu w istocie człowieka nie ma. Aktor pozostaje tylko instrumen­tem wyrażającym dzieje pewnej idei, nie dość wyposażonym w dostatecznie wyraziste cechy osobowe, żeby poru­szyć widza tragedią swojej egzystencji. Bo też i samego Mrożka realny czło­wiek nie za bardzo interesuje. Bardziej zajmowały go zawsze dzieje idei: w "Miłości na Krymie" próbował opisać zakręty całego stulecia aż po jego schy­łek, w "Portrecie" zmagał się z proble­mem wiary i winy. Najbliżej do indy­widualnych wyborów miał w "Emigran­tach", ale, paradoksalnie, "Emigranci" nie przydali się w collage'u Jarockiego na nic, chociaż mogliby posłużyć za ilus­trację polskiej biografii, która realizo­wała się - z różnych powodów, już to moralnych i ideowych, już to finanso­wych - poza Polską.

Marthaler przeciwnie: pokazuje wschodnich aktywistów, ale w istocie nie oni są bohaterami obrazu, bo praw­dziwym, symbolicznym bohaterem jest każdy człowieczek z osobna, jego swojska aparycja, kuse garniturki i gołe łydki w nylonowych skarpetkach łyskające znad lakierowanych półbutów, wreszcie plastikowe atrapy Wartburgów - symbolu sukcesu, przywilejów i zna­cznej pozycji społecznej. I to dopiero jest groza i polityka. Kiedy Christoph Marthaler obmyślał inscenizację "Murx", nie zaczytywał się w historii wschod­niego państwa niemieckiego, ale szukał człowieka, indywidualnego znaku, któ­ry poprowadziłby go od szczegółu do ogółu. "Zanim zacząłem próby, łaziłem sporo po małych knajpkach na Prenz­lauer Berg. [...] Nie lubię w teatrze wielkich, dramatycznych gestów. To nie mój świat. W Szwajcarii są knajpy i bufety dworcowe, w których codzien­nie można spotkać tych samych męż­czyzn. Każdy siedzi przy swoim stoli­ku. I milczy. Czasem któryś coś powie, potem zapada cisza, po dłuższej chwili inny coś odpowie. A reszta ani drgnie. Panuje między nimi niezwykłe porozu­mienie. I kompletna cisza. [...] Ktoś coś powie, a odpowiedź pada kilka minut później w drugim końcu sali."

Pewnie nikomu nie udało się lepiej w kilkuminutowych scenkach opisać świata, który budowano kilkadziesiąt lat. Paradoksalnie, enerdowskie realia uchwycił Szwajcar opływający w dos­tatki demokratycznej Europy, któremu przez lata całe w głowie było kompo­nowanie dowcipnych kupletów i ani­mowanie anarchizujących kabaretów w Paryżu i Zurychu. Dla rzeczywistości peerelowskiej nikomu nie udało się, jak dotychczas, znaleźć symboli równie wyrazistych.

"Historia PRL według Mrożka" to przedstawienie nie polityczne, ale - jak sam tytuł wskazuje - historyczne. To znaczy wskrzeszające spór historyczny w sumie coraz mniej ciekawy, a już z pewnością nie mający znaczenia dla generacji, która nie tylko nie pamięta porządków tuż powojennych, ale nawet nie odbiera na przykład scen z internatu jako bytu przed kilku laty całkiem real­nego. Wróć. Spór historyczny propono­wany przez Jarockiego może wciąż być ciekawy, ale bez konsekwencji dla do­raźnego myślenia o polityce dzisiaj. Mówiąc brutalnie: elektorat Ruchu Od­budowy Polski i SdRP nie będzie się raczej o wizję historii według Jarockie­go spierał. Fakt ten sytuuje pytania sta­wiane przez reżysera obok pytań, czy król Stanisław August Poniatowski wi­nien był rozbudowywać warszawskie Łazienki czy armię, ratować bogate zbiory malarstwa włoskiego czy Rzecz­pospolitą? Pytania te, skądinąd cieka­we, po pierwsze nigdy nie znajdą osta­tecznej odpowiedzi, po drugie na pew­no nie wywołają debaty politycznej z konsekwencjami istotnymi dla dnia dzi­siejszego.

A jednak, biorąc rzecz uczciwie, przedstawienie polityczne nie tak daw­no także w Polsce się przytrafiło. Że było polityczne, okazało się nie w cza­sie realizacji, bo takiego zamiaru reali­zatorzy raczej nie mieli, ale dopiero po emisji. Idzie o telewizyjne {#re#2527}"Do piachu"{/#} Tadeusza Różewicza w reżyserii Kazimierza Kutza z roku 1990. Listy z pro­testami słali kombatanci i posłowie wszystkich chyba partii naszego parla­mentu. Takie teatr nagle wzbudził emo­cje. Awantura była tak głośna, że każdy ją zna, więc nie warto jej tu dokładnie streszczać. To przedstawienie udowod­niło, że pytanie o historię, i to w teatrze, może wyzwolić podział całkiem świe­ży. Chociaż, powie ktoś słusznie, Róże­wicz za politykę też się przecież w dra­macie nie brał.

Otwarte oczywiście pozostaje pyta­nie, dlaczego silny sprzeciw wywołała inscenizacja "Do piachu", a żadnych kon­trowersji nie wzbudza "Historia PRL", skoro oba przedstawienia dotyczą z grubsza biorąc podobnego okresu his­torycznego. Pewnie dlatego, że Waluś, kiedy pojął, że prowadzą go na ubicie, zesrał się ze strachu w portki. Mówiąc poważniej, a mniej obrazowo: dlatego, że Waluś był cielesny, prawdziwy, i ta jego elemetarna, biologiczna cielesność uwiarygodniała tragedię. U Mrożka i Jarockiego nie tylko nikt kupy nie robi, ale też nie przejmuje się uderzeniami zomowskiej pałki. Milicyjne razy pozo­stają więc jakimś ogólnikiem, a nie bo­lesnym ciosem w nerki.

Gdyby jednak wyobrazić sobie "Hi­storię PRL według Różewicza". Myśl pierwsza: Bohaterowi "Kartoteki", wał­koniowi gnijącemu całymi dniami w wyrku, między awanturami z ojcem o cukier wyżarty z cukiernicy przypomi­nają się sceny zamykania w komórce tępawego Walusia z "Do piachu". I nie wiadomo: rzeczywiste wspomnienie dręczące Ułana z leśnej grupy, koszmar senny, mara, bezsensowna halucynacja. Myśl druga: "Koronę cierniową dźwi­gał każdy... Krwi człowiek nie żało­wał... Męka, męka... i na co się to zda­ło?", pierwsze kwestia Pana II, w ogóle pierwsze słowa, jakie padają w "Grupie Laokoona". Czyjej krwi człowiek nie żałował? Pan II jako Kiliński, który tak rąbnął Walusia, że "krew i strzępy mózgu obryzgały mu buty i nogawkę spodni"?

Szkoda Różewicza na takie przerób­ki. Podobną operację moglibyśmy przeprowadzić z dorobkiem każdego pisarza polskiego żyjącego w Polsce powojennej, a Sławomir Mrożek wcale nie dysponuje pod tym względem ma­teriałem cenniejszym niż inni.

Takie przymiarki mają, jak każde "co by było, gdyby", jedną poważną słabość. Gdyby Mrożek chciał sugero­wać dalsze losy swoich bohaterów w taki sposób, w jaki uczynił to Jerzy Ja­rocki, to sam napisałby "Historię PRL". Jarocki byłby natomiast znacznie bar­dziej przekonujący gdyby opowiadał nie historię PRL, ale historię pojedyn­czych ludzi i ich wyborów. Czasem na­iwnych lub oportunistycznych, czasem po prostu głupich, a czasem jedynie możliwych. Gdyby nie snuł opowieści z Mrożka, ale swoją własną opowieść. Chwilami zresztą można nawet odnieść wrażenie, że Jarocki w istocie chciał mówić o gmatwaninie powojennych lo­sów, ale nie znalazł po temu satysfak­cjonującego materiału. I z biedy wy­biórczo wyeksploatował Mrożka.

Trzej chłopcy z "Zabawy", chamy wiejskie, może i prostoduszne, ale co z tego, skoro zupełnie bezmyślne, poja­wiają się w chórze piejącym na cześć marszałka Rokossowskiego i dalej, w kolejnych scenach, w milicyjnych mun­durach, uzbrojeni w pałki i pleksiglaso­we tarcze. Oto, wydaje się ironizować Jarocki, los prawdziwie tragiczny. Nikt nie pokierował, nikt na czas nie poka­zał, że można inaczej, a tu nagle złoty cielec, ze wsi w miasto, niewątpliwy awans, stała praca i regularne pienią­dze. I to poczucie - nie od razu prze­cież dociera, że złudne - że się ze mną liczą. A jednak nieusuwalny kompleks wobec tych lepszych, co nie zaprosili na zabawę, uwiera wieśniaków świeżo przeprawionych na robotniczą modłę.

"Jak my nie gorsi, to może oni lepsi" - zapytuje jeden z chłopców-zomowców i na koniec rzuca: "bić?".

Droga, którą powędrowali B, N i S, nie była drogą jedyną. Lepiej radził so­bie porucznik Zieliński, dowódca leśne­go oddziału, który po wojnie żwawo przerobił się na obywatela Zielińskiego, a po latach w internacie rozklejał się, marząc o emigracji. Syn i Córka, powo­jenni repatrianci z pierwszych scen "Pie­szo", razem wylądowali w zetempows­kim chórze, ale później Syna odnajdu­jemy także w internacie. Jest tam także sam Lech, który brzdąka jednym pal­cem na fortepianie popularne kawałki z Chopina. Nikt go w tej materii nie kształcił, motyw pewnie usłyszał w radiu, ale wykonał poprawnie, cho­ciaż trochę po omacku. Zamiast u­miejętności, do takiej gry potrzeba intuicji i sprytu. Czy jednak ten solis­ta zawsze wie, co robi? Kilka chwil później jak dzieciak łapczywie wyże­ra konfitury ze słoika.

Były też życiorysy prostsze. Na przykład Beta, politruk cenzurujący po­czynania młodych aktywistów śpiewa­jących. A w chórze, w czasie stanu wo­jennego nadal bez refleksji, po prostu komendant obozu dla internowanych.

Zawiedzie się więc ten, kto spodzie­wa się gromkiego rozliczenia z przesz­łością, bo nie całą Polską zajmuje się Jarocki. Nie historią całego Peerelu. I nie losami konkretnych ludzi: cwania­ków, pechowców i karierowiczów. Przypomina podstawowe biografie: zwycięskie, przegrane, bo przegrać mu­siały, i zmarnowane na własne życze­nie. Pośród innych ważnych rzeczy "Historia PRL według Mrożka" mówi więc, że Peerel to po prostu dzieje kilku postaw, które prowadziły swoich prota­gonistów na różne strony barykady.

Ale przede wszystkim zajmuje się ideałami, myślą, z którą coś się po dro­dze stało, marzeniem, z którego wyszła figa. Mieliśmy wiarę, ideały i idoli - powiada. I wszystko jakoś się rozlazło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji