Artykuły

Radość z wojny

- Prowadzę wojnę z gnuśnością, z lenistwem, z tym, że ludziom teatru nie chce się dziś ruszyć dup ani mózgów, żeby zbadać inne obszary niż te, które już sobie opalikowali, w których czują się cieplutko, miło i fajnie - mówi JAN KLATA, reżyser.

Przez kilka lat bojkotował teatr, by potem przez kilka lat szukać sceny, która go przyjmie. Swoimi przedstawieniami wywołał dyskusję o tym, co wolno, a czego nie wolno w teatrze. Sam uważa, że wolno wszystko. I co jeszcze? O tym opowiada nam Jan Klata - jeden z najbardziej kontrowersyjnych reżyserów teatralnych ostatnich lat.

Magda Kuźnik: W wieku 13 lat zdobył Pan nagrodę w konkursie dramaturgicznym, a dwa lata później zagrał epizod u Kieślowskiego. Cudowne dziecko?

Jan Klata: - Nie wiem, czy byłem cudownym dzieckiem, ale atmosfera w moim domu zdecydowanie sprzyjała robieniu czegoś poza chodzeniem do szkoły. Matka zajmowała się teatrem i byliśmy z bratem w jej zespole. To była ciekawa praca - bardziej nad sobą, niż nad spektaklami, chociaż z tego, co pamiętam, widzowie też się nie skarżyli. Gdy został ogłoszony konkurs na napisanie dramatu dla dzieci i młodzieży, po prostu usiadłem i napisałem. Wydrukowano go w "Dialogu", wystawiono w Teatrze Witkacego i przetłumaczono na angielski - pojechałem nawet do Australii na festiwal młodych dramaturgów. Jeśli chodzi o mój udział w "Dekalogu", to był on tylko rykoszetem zainteresowania Kieślowskiego moim bratem, który jest świetnym aktorem. Ja jestem kiepski. Moja kariera filmowa skończyła się, gdy podczas montażu sceny ze mną zostały wycięte.

Z debiutem dorosłym było już gorzej?

- Przez sześć lat dobijałem się do dyrektorów teatrów w całej Polsce, którzy zresztą nie rozmawiali ze mną osobiście, ale spuszczali mnie ze schodów przez swoje sekretarki. Szybko zauważyłem, że system jest tak skonstruowany, żeby nie dopuścić nikogo nowego, że jak już ktoś się okopał pod Verdun, nie pozwoli, żeby ktoś młody do tego okopu mu wskoczył, bo wtedy zrobi się tam za ciasno. Przez parę lat czułem się bezradny, zdenerwowany, wkurzony. Potem znowu zgłosiłem swój tekst na konkurs dramaturgiczny - na wrocławską EuroDramę. Wsiadając do pociągu do Wrocławia, myślałem: wóz albo przewóz. Czułem, że albo wrócę zaraz i już nigdy nic nie zrobię, albo będę pracował w teatrze, bo wywalczę sobie możliwość zrobienia spektaklu warsztatowego. Wywalczyłem. Budżet wynosił 700 PLN i dodam, że było to moje 700 PLN. Aktorzy spotykali się ze mną o 2 w nocy, bo tylko wtedy była wolna sala. Dostawali za spektakl po 5 PLN minus podatek.

A potem był Wałbrzych. Trudno było podjąć decyzję o wyjeździe?

- Bardzo trudno. Długo do niej dojrzewałem. Prawda jest taka, że młody reżyser ma dziś do wyboru dwie drogi. Może próbować przebić się do Krakowa, Warszawy i wykonywać zadania zlecone mu przez reżyserów z nazwiskiem albo pojechać tam, gdzie nikt inny nie chce, gdzie tzw. profesjonaliści z dyplomem i dorobkiem nigdy nie pojadą, bo to niewygodne, bo podróżuje się tam np. 8 godzin. Trzeba być naprawdę zdesperowanym, żeby się na to zdecydować.

Spotkanie z Wałbrzychem było dla Pana szokiem?

- Ogromnym! Wystarczy wysiąść na dworcu głównym i rozejrzeć się wokół, żeby zobaczyć, że to jest zupełnie inna Polska. Ja wychowałem się w Warszawie i zawsze ceniłem sobie przemiany po '89 roku, a nawet, jak to mawiają publicyści, byłem ich beneficjentem. Nigdy się nie spodziewałem, że bardziej będę się utożsamiał z ludźmi tam, niż z ludźmi spacerującymi po Nowym Świecie. W Wałbrzychu też jest ulica Nowy Świat, tyle że ona wygląda zupełnie inaczej niż ta warszawska. Jest w najgorszej dzielnicy miasta, tworzą ją wielopiętrowe kamienice robotnicze, wybudowane jeszcze przez Niemców, nietknięte od tej pory ręką żadnej ekipy remontowej. Jest ponura, nie stoją przy niej żadne samochody, bo nawet polonez czy maluch są poza zasięgiem mieszkańców, którzy zarabiali kiedyś więcej niż profesorowie uniwersytetów, a teraz są zdegradowani. Ja tam słyszałem, i to nie jest żart, jak ktoś krzyczał z okna: "pożycz 50 groszy". To jest przerażające i fascynujące jednocześnie. Wałbrzych to była walka o nowy teatr, ale też o nową publiczność.

Udało się ją wygrać?

- Teatr wałbrzyski mieści się w najgorszej dzielnicy miasta. Byłem świadkiem cudu - ludzie, którzy nigdy do teatru nie chodzili, przyszli po raz pierwszy i reagowali w żywiołowy, niezmanierowany sposób. Ja sam długo omijałem teatr szerokim łukiem. Zobaczyłem kiedyś, jeszcze w liceum, taką "Nie-Boską komedię", takie muzeum nieprawdopodobne, że się przeraziłem. Wyszedłem z teatru i nie pojawiłem się tam przez kilka lat. Z kolegami z Batorego konsumowaliśmy wtedy kulturę zupełnie narkotycznie, po kilkanaście godzin dziennie: festiwale, koncerty, setki płyt i książek - absolutnie wszystkie dziedziny sztuki. Oprócz teatru. I dlatego moim zadaniem od czasu, gdy robię teatr, jest przyciągnięcie ludzi, którzy mogą być cudowną publicznością, ale kiedyś się zrazili i teraz sądzą, że teatr to żenada i obciach.

"Artysta potrzebuje pokarmu i przeciwnika. Pokarm mam, cieszę się, że jest wojna" - to słowa z Pana manifestu. Z kim wojna? O co?

- Wojna z gnuśnością, z lenistwem, z tym, że ludziom teatru nie chce się dziś ruszyć dup ani mózgów, żeby zbadać inne obszary niż te, które już sobie opalikowali, w których czują się cieplutko, miło i fajnie. Raz zdobytych pozycji nie oddamy już nigdy! I nie lubimy ludzi z zewnątrz, tych hord barbarzyńców, którzy swobodnie traktują teksty i mówią przy tym brzydkie wyrazy! W Warszawie, z wyjątkiem Rozmaitości, robi się teraz jeden rodzaj teatru - albo jest to głupia rozrywka, albo pseudointelektualne smęty nad rzeczywistością, które w żaden sposób jej nie dotykają, uciekając w szumnie zwaną ponadczasowość. A ja nie zgadzam się absolutnie z tezą, że nie można robić innego teatru niż ten zadekretowany. I dlatego uważam, że w polskim teatrze potrzebna jest wojna. Klata Fest., który w grudniu odbył się w Teatrze Dramatycznym, był w tej wojnie starzałem z Aurory. Wystarczy spojrzeć na histeryczne reakcje środowiska: 30-letniemu gówniarzowi urządza się festiwal jak Lupie czy Grzegorzewskiemu, stawiając go w panteonie bogów teatralnych. A przecież wiele razy było mówione, że nie chodzi o postawienie mi pomnika, ale o pokazanie publiczności warszawskiej spektakli, których nie mogła do tej pory zobaczyć, bo nie były zapraszane. Żałuję tylko, że nie dano nam zagrać tych spektakli po dwa razy i wiele osób odchodziło od kas z kwitkiem. A część miejsc, mówiąc okrutnie, po prostu się zmarnowała. Bo siedzieli na nich Jan Englert i Ignacy Gogolewski, którzy przez godzinę pięknie postawionymi głosami komentowali to, co się dzieje na scenie, a potem wyszli w kluczowym momencie, trzaskając drzwiami. Ja widzę dwa miejsca, które się zmarnowały.

Pewnie oburzyła ich swoboda, z jaką potraktował Pan Słowackiego: ze 120 stron "Fantazego" w Pana wersji zostało 20. Podobnie z "Janulką, córką Fizdejki" Witkacego - z 50 stron zostało 10. Mówiąc o Pana teatrze używa się czasem określenia "nurt post-dramatyczny". Co Pan na to?

Ależ ja wcale nie uważam, że tekst nie jest w teatrze potrzebny!

Ja po prostu sądzę, że potrzebne jest nowe podejście do słowa, które dziś, w zalewie muzyki i obrazków, funkcjonuje zupełnie inaczej niż za czasów Szekspira czy Słowackiego. A to, że teksty skracam? Tak, bo ja robię cover version, takie "Hey Joe". Hendrix nagrał swoje "Hey Joe" i Nick Cave swoje. Obie wersje są fantastyczne. I pozwólmy, na Boga, ludziom wychowanym na "Hey Joe" robić covery. Oczywiście, zróbmy też Teatr Polskiego Radia. Zgaśmy światła, dajmy mikrofony najlepszym aktorom i wyrecytujmy "Fanta$ego" od początku do końca. A potem zapalmy światła w domach i zobaczmy, kto jeszcze nie śpi.

Krytyka ma z Panem kłopot. Bo z jednej strony wkurzony buntownik, a z drugiej tradycjonalista, często podkreślający swoje przywiązanie do wartości. Patriotyzm i katolicyzm to ważne dla Pana punkty odniesienia?

- Tak i dlatego staram się sprawdzać, czy jeszcze mam je w sobie, poddaję je próbie. Dlatego w "Lochach Watykanu" jest pieśń "Barka", której nienawidzę, dlatego Hamlet czyta Klaudiuszowi "Ojcze nasz". To nie są spektakle propagandowo katolickie. Tym, którzy tak myślą, polecam recenzje w "Naszym Dzienniku" - święte oburzenie, że brukając "Barkę", brukam pamięć Ojca Świętego. Myślę, że czasem warto takie ataki podejmować, żeby sprawdzić, czy coś jest rzeczywiście wartościowe i jak się zmienia. Bo co np. w epoce operacji irackiej znaczy "za wolność naszą i waszą"? Gdy szukaliśmy w drodze castingu młodych ludzi, którzy mieli mówić monolog Hamleta i pytaliśmy ich, co chcieliby robić, czterech chłopaków odpowiedziało: jechać do Iraku. A dlaczego? Żeby przeżyć przygodę i żeby zarobić. Żaden nie powiedział: żeby bić się za wolność waszą i naszą.

Wierzy Pan, że teatr może mieć na tych ludzi realny wpływ?

- Wierzę, ale pod jednym warunkiem, że ten teatr będzie żywy. Już studiując w warszawskiej szkole, miałem poczucie, że to jest świat sam w sobie, taki skansen, getto, z innymi niż gdzie indziej hierarchiami. Świat tak zamknięty i tak kompletny, że reszta świata, łącznie z widzami, nie jest mu ni cholery potrzebna. Teatr trzeba przewietrzyć, otworzyć okna i pokazać, że na zewnątrz jeżdżą samochody, że hałasują karetki, że ludzie demonstrują, handlują sznurowadłami, walczą o coś swojego: o miłość, o ideały, a czasem tylko o kasę. I ja bym chciał, żeby te okna w teatrach otworzyć i pokazać, jaki ten świat jest dynamiczny. A nie udawać, że jesteśmy na Podolu w XIX wieku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji