Lęk i odraza w tropikach
Jestem człowiekiem Zachodu. Jestem ciemiężcą i kolonizatorem, spadkobiercą imperialistycznych zakusów upadłych mocarstw zgniłej Europy i agresywnych podbojów Stanów Zjednoczonych Ameryki. W moich żyłach płynie krew dawnych handlarzy niewolników, nienasyconych burżujów i żołnierzy armii okupacyjnych. Jestem oprawcą i najeźdźcą. Dzisiaj, w czasach pokoju i demokracji, nie przestałem uciskać załamujących się przez moją zachłanność gospodarek dawnych kolonii, dopiero co (teoretycznie) wyzwolonych spod mojego buta. Świat kręci się w stronę wybraną przeze mnie, a tryby oliwi moja chciwość i brutalny wyzysk. Nic dziwnego, że w końcu dławi mnie moja własna wewnętrzna ohyda, a w głębi duszy rodzi się potrzeba ucieczki przed tym ponurym dziedzictwem. Potrzeba skąpania się w dzikiej, oczyszczającej naturalności dalekich, niezbadanych krain i odrodzenia się we wspólnocie istot nieskażonych destrukcyjnym wpływem mojej gospodarczej i kulturowej ojczyzny.
Te słowa, chociaż niewypowiedziane wprost, stanowią trzon spektaklu "Smutki tropików" w reżyserii Pawła Świątka, którego premiera w Teatrze Łaźnia Nowa otworzyła tegoroczną edycję festiwalu Boska Komedia w Krakowie. Na scenie, wśród zwisających na łańcuchach stalowych haków - niczym w przerażająco sterylnej, pustej rzeźni - znajduje się sześć postaci. To młodzi Europejczycy i Amerykanie, przedstawiciele nowego pokolenia Ludzi Zachodu. Każde z nich ma do opowiedzenia swoją historię o dalekiej podróży i poszukiwaniu. Kierunki są różne: dzikie ostępy Ameryki Południowej, wciąż leczący niezabliźnioną wojenną ranę Wietnam, rezerwat niedźwiedzi grizzly. Jednak cel wszystkich jest podobny. Każdy chce, chociaż na moment, uciec od swego dawnego świata. Oczywiście, prędzej czy później okazuje się, że ta wędrówka nie ma sensu - bohaterowie, gdziekolwiek by się udali, odkrywają postępującą i nieubłaganą degenerację całego globu. Pierwotne, prymitywne kultury zostały wyparte przez substytuty dla "cywilizowanych" turystów, zastąpione łatwym do przyswojenia, medialnym wyobrażeniem siebie samych. Dzikiej naturze powyrywano kły i stępiono pazury, bezlitosne drapieżniki pozamykano w sztucznie wytyczonych rezerwatach. "Szlachetne dzikusy" przymierają głodem, bytując na granicy ubóstwa. Wartości i tradycje zostały przemielone na lekkostrawną, reklamową papkę. Zachód skaził swoją obecnością całą kulę ziemską. Jak rakotwórcza tkanka, odmienił wszystko, czego tylko dotknął, na własne podobieństwo.
Jednak poza mnożeniem podobnych oskarżeń (a właściwie wciąż jednego i tego samego) oraz bezlitosną drwiną ze współczesnych nomadów, spektakl nie oferuje już nic. Widzowie błyskawicznie wychwytują narracyjny schemat każdej z sześciu opowieści: oto bohater wyjeżdża tam, gdzie w marzeniach zawsze chciał się znaleźć, przez moment czuje się szczęśliwy i spełniony, gdy wydaje mu się, iż znalazł to, czego szukał, po czym następuje brutalny powrót do ponurej i plugawej rzeczywistości. Niedźwiedzie w wyniku klęski głodu zaczynają same się pożerać. Wietnamczycy handlują pamiątkami z czasów dawno zakończonej wojny. Plemię "pasterzy słońca" nie ma do wypasania niczego poza tym, od czego bierze swoje miano. Rozczarowanie przychodzi nieubłaganie, "naturalność" okazuje się spreparowana na użytek turystycznej machiny. Ludzie Zachodu uciekają od świata, który stworzyli, do świata, który stworzono specjalnie dla nich. Aby tej refleksji dodać mocy, każda historia zostaje skwitowana słowami: "Mam mądre myśli o Europie. O człowieku europejskim. Powiedzieć?", po których (o ile pozostałe postaci na scenie nie przerwą wywodu z dezaprobatą) następują cytaty z filozofów i myślicieli XX wieku - przede wszystkim, oczywiście, z Levi-Straussa; w założeniu jest on bowiem patronem i inspiracją całego spektaklu, co twórcy sygnalizują już w tytule.
Siedzę na widowni niczym na ławie oskarżonych. Zastanawiam się, czy powinienem czuć się źle jako człowiek Zachodu, czy też traktować wszystko z ironicznym dystansem - jak aktorzy, którzy wydają się zupełnie nie przejmować wypowiadanymi przez siebie zarzutami. Chociaż w pewnych momentach z ich twarzy znika kpiarski grymas i stają się poważne, a słowa brzmią ostro i karcąco, doskonale widać, że występujący w żaden sposób się z nimi nie utożsamiają. Po prostu prezentują tekst, skupiając się zwłaszcza na jego humorystycznych aspektach w stylistyce najpośledniejszych współczesnych rodzimych kabaretów. Trzeba bowiem przyznać, że Mateusz Pakuła nasycił swój najnowszy dramat ogromną dawką humoru - bardzo różnych lotów. Poczynając od prostackiej parodii, poprzez przywoływanie internetowych virali i grę półsłówek, aż po przewrotną autoironię, zaś niektórych dialogów nie powstydziliby się Marek Koterski czy Dominik Szczęśniak. Jednak w jego stylu coś się zmieniło. I to, niestety, nie na lepsze. Mówiąc wprost, w "Smutkach tropików" przede wszystkim stara się naśladować styl Doroty Masłowskiej, której "Pawia Królowej" wcześniej opracował na potrzeby adaptacji (reżyserowanej przez Świątka) na scenie Starego Teatru. Dochodzi do sytuacji iście paranoicznej: Pakuła plagiatuje samego siebie, przepisującego Masłowską.
Niestety, pod grubą warstwą satyry i wtykanych gdzie się da żarcików zatraca się refleksja, nawet uparcie powtarzana i podpierana autorytetem Levi-Straussa. Aktorzy (Małgorzata Gorol, Marek Hucz, Martyna Krzysztofik, Zuzanna Skolias, Łukasz Stawarczyk, Rafał Szumera) także nie pomagają, przekształcając swoje opowieści w ciągi skeczy, z uporem dążąc do puenty. Odbiega od tej tendencji właściwie wyłącznie ostatnia scena, stylistycznie i tematycznie odmienna od reszty spektaklu - zaczerpnięta z "Powrotu z gwiazd" Stanisława Lema rozmowa kosmicznego podróżnika z ziemską kobietą w odległej przyszłości. Dialog o sterowanej chemicznie utopii, w jaką zmienił się świat, w którym ludzie nie mogą już zabijać, krzywdzić i odczuwać popędu ma stanowić, jak sądzę, gorzką prognozę, wedle której przeklęty człowiek Zachodu w końcu sam ulegnie swojej niszczycielskiej sile i zatraci także resztki własnego człowieczeństwa - po tym, jak pozbawił go resztę planety.
Podczas spektaklu miałem narastające wrażenie, że nie jest on dopracowany na żadnej płaszczyźnie. Im dłużej trwało przedstawienie, tym bardziej jego struktura rozwarstwiała się, a tempo rwało. Narracja przebiega tu od historii do historii, aktorzy niemal wypluwają z siebie tekst, aby jak najszybciej dotrzeć do kolejnego żartu, za który zostaną nagrodzeni chichotem publiczności. Cytaty o ludzkiej kondycji przemykają gdzieś na drugim planie tej szalonej słownej galopady. Scenografia, poza tym, że efektownie wygląda, nie spełnia żadnej funkcji - przedstawienie nie straciłoby absolutnie niczego, gdyby została usunięta, a jej brak z pewnością ułatwiłby aktorom poruszanie się. Podobnie ma się rzecz z fluoroscencyjnym makijażem i kostiumami - chociaż ich użycie robi wrażenie w (nieznośnie długiej) sekwencji, w trakcie której scenę zalewa światło ultrafioletowe, poza tym pojedynczym momentem wydają się całkowicie bezużyteczne, męcząc wzrok widzów swoją pstrokatą intensywnością. Chociaż tekst Pakuły rości sobie pretensje do bycia dziełem intelektualnym, wybrana przez Świątka oprawa razi banalnością. Kostiumy noszone przez aktorów odwołują się do kultury popularnej i charakterów odgrywanych postaci w sposób tak rażąco oczywisty i pozbawiony wszelkiej finezji, że wywołują zażenowanie. Oczywiście, mogłoby to być kolejne oskarżenie schematyzmu myślenia człowieka Zachodu i jego kreowanej przez mass-media, a więc koszmarnie płytkiej wyobraźni. Niestety, dominująca przez większość spektaklu konwencja kabaretowa skutecznie uniemożliwia taką interpretację.
Jestem człowiekiem Zachodu. Powinienem czuć się winny. Powinienem wrócić do domu z ponurymi myślami na temat mojego koszmarnego dziedzictwa. Powinienem być przytłoczony wizją przyszłości, jaką zgotowałem światu. Ale nie potrafię. Utopiłem rozterki w głupkowatym śmiechu, uśpiłem sumienie, wpatrując się w efekty świetlne. Poznałem parę anegdot, usłyszałem parę historyjek. A już jutro będę mógł wziąć udział w przygotowanych przez biuro festiwalowe warsztatach kulinarnych, podczas których twórcy spektaklu własnoręcznie przygotują tropikalne potrawy. Maleńka cząstka dalekiego, nieznanego świata do spróbowania w grudniowym chłodzie centralnej Europy. Miła odmiana po przepełnionych konserwantami, sztucznie ulepszanych produktach naszego świata. Tak nowa i świeża. Tak naturalna.