Artykuły

Martwe litery

Ważymy racje i argumenty i efekt taki, że brniemy w kłam­stwo z nieszczerym uśmiechem na twarzy. Bo kto powiedział, że peerel był tragedią, a nie na przykład głupotą? Kto powie­dział, że był patetyczny, a nie banalny?

Z pozoru wszystko jest w porządku. Cztery dramaty Sławomira Mrożka: "Pie­szo", "Zabawa", "Portret" i "Alfa" pomie­szane z felietonami, pieśniami ("Pieśń o Stalinie" Gałczyńskiego, "Pieśń konfede­ratów Słowackiego), dokumentami z obozów internowanych, fragmentami tek­stów nieliterackich układają się w zgrab­ną całość, jak zręcznie dopasowane kloc­ki. Wszystko się dobrze kroi, czasem tro­chę na siłę skleja się, ale jednak się skleja. Jarocki układa własny portret peerelu z tekstów Mrożka, swoje własne, bardzo osobiste widzenie czasów minionych.

Z pozoru takie przedstawienie jest Po­lakom niezbędne. Bo jak zwykle "myśmy wszystko zapomnieli", nikt się z niczym nawet nie próbował rozliczyć (z małymi wyjątkami, ale za to bez większych suk­cesów). Peerel spłynął po nas jak po kacz­ce, aż przykro. Jarocki do rozliczeń zda­wał się osobą wymarzoną, nikt przecież tak jak on nie potrafi analizować mecha­nizmów władzy i historii, nikt tak jak on nie traktował serio polskiej historii najnow­szej i wreszcie nikt tak dobrze jak on nie radził sobie z dramatami Mrożka (mimo protestów dramatopisarza). Tymczasem przedstawienie nie udało się, pozostaje martwe i obojętne, co gorsza jednak, za­miast rozliczać - przedziwnie gloryfiku­je, staje się kolejną narodową kapliczką pod wezwaniem męczenników peerelu.

Zaczyna się świetnie, od "Pieszo". Na scenie zjawiają się wojenni rozbitkowie pełni nadziei na lepszą przyszłość, my już wiemy, jak ta przyszłość będzie wyglądać. Tak naprawdę od razu dzieje się wikłanie w peerel, kolejne jego etapy. Jeszcze dru­ga scena, wzięta z "Zabawy", jest polem czystych możliwości, pełnej potencji. Mło­dzi chcą się bawić, nie chcą o niczym pa­miętać, ma być zabawa. Od początku przedstawienia mamy do czynienia z cie­kawymi grami toczącymi się pomiędzy tekstami, z serią intertekstualnych i kon­tekstualnych odzwierciedleń. Ale już w scenie trzeciej pojawia się "internat". Nie­których zamkniętych w nim mężczyzn znamy z poprzednich scen. To sposób na budowanie peerelowskich biografii. Jaroc­ki nakłada na barki jednego aktora kilka postaci, każąc mu przepoczwarzać swoją własną osobę i prywatność przez dzieje i charaktery różnych osób różnych drama­tów. Obóz dla internowanych jest rzeczy­wistością współczesną przedstawienia. Pozostałe sceny są przywoływane z prze­szłości, odpominane. Przestrzeń pozosta­je właściwie pusta, jak to często u Jaroc­kiego bywa, ma ogromne możliwości transformacji, z łatwością może przeobra­zić się w dowolne miejsce. W tym spekta­klu zresztą reżyser z upodobaniem używa banalnych rekwizytów, czasami szyje swą historię zaskakująco grubymi nićmi. Tak dzieje się na przykład, kiedy na scenie pojawia się wojskowy gazik: jeździ, świeci światłami, warczy silnikiem i przywozi ze sobą od razu całą sferę znaczeń, również metateatralnych.

W dużej mierze ta historia peerelu jest rozrachunkiem ze stalinizmem. Jarocki jeszcze raz wyciąga sceny z "Portretu". Pierwszą część kończy wielki monolog Bartodzieja wygłaszany do niewidoczne­go portretu Stalina, ten zaczynający się od słów "Kochałem cię". Nie mogło też za­braknąć stalinowskiej akademii i pieśni, która wzbudziła zresztą żywą reakcję wi­downi złaknionej pastiszu. W części dru­giej zaczyna się jednak na dobre to, co w tym spektaklu najgorsze: przerabianie Mrożka na "Dziady" i kształtowanie pe­erelowskiej tragedii na wzór doświadczeń wszystkich męczenników za wolność naszą. Tym razem rzecz nie dzieje się w celi w klasztorze bazylianów w Wilnie, tylko gdzieś w obozie dla internowanych, zgorzkniałych i zniechęconych, już nie­pewnych swych niezłomnych przekonań. Internatowe "Dziady" miesza Jarocki ze scenami z "Alfy", a Lech Wałęsa paradu­je po scenie jak żywy, bardziej realny na­wet niż Stalin na portrecie, mimo że śnio­ny i, jak Lenin w "Miłości na Krymie", pożera cały słoik konfitur. Rzadki to w spektaklu moment, w którym do głosu dochodzi ironia. Bowiem "Historią PRL według Mrożka" Jarocki kontynuuje pro­ces martyrologizacji peerelu, podkreśla bez przerwy tragizm ówczesnych wyborów zagmatwanie losów, mimo niewątpliwej nieszlachetności charakterów. I nie pomo­że nawet ironiczne zakończenie, w którym trzej chłopcy z "Zabawy" pojawiają się na scenie w regularnym rynsztunku zomow­ców. Nie mamy już siły zdziwić się tym, jak potoczyły się losy trzech młodzieńców, nie mamy już siły na ich pamiętną kwe­stię "Jak my nie gorsi, to może oni lepsi? Bić!" i rzewno-sielską piosenkę śpiewaną chórem do słów Wincentego Pola. Cóż zresztą z tego ostatniego przebłysku iro­nii, skoro zaraz potem cały świat peerelu spowije narodowy kir: na scenę opada czarna zastawka z cienką biało-czerwoną linią biegnącą poziomo, przez sam środek czerni. Wszystko zostaje nachalnie dopo­wiedziane, do końca. A przez to staje się trywialne i obumiera. Dramaty Mrożka za­mieniają się w martwe litery, podobnie jak trzy historyczne litery "p", "r" i "l".

Mam wrażenie, że przedstawienie wy­szło Jarockiemu odwrotnie do zamierzeń. Zamiast gorzkiej ironicznej wypowiedzi o czasach marnych wyszedł pomnik, w do­datku pozbawiony pomnikowej mocy, bo zrobiony z liter. Strasznie żałuję, przecież obrachunków nam potrzeba, tyle że ostrych i bezkompromisowych, może na­wet niesprawiedliwych i niewyważonych, jadowitych. Tymczasem Jarocki skrupu­latnie buduje swoją wizję wykraczającą daleko poza historię, przełamującą się w historiozofię, a ta w jego teatrze wyjątko­wo martwa jest. Cóż z tego więc, że podejmuje wysiłek skonstruowania sztuki o peerelu, której jakoś nikt inny nie chce napisać, skoro nie przewidział, że pozszy­wane ze sobą różne kawałki sztuk Mroż­ka będą punktowały wzajemnie swoje nie­doskonałości. A może to Mrożek skończył się wraz z peerelem? Jego nowe sztuki co­raz słabsze, ostatnia - "Piękny widok" (wydrukowana właśnie w "Dialogu") - miałka potwornie. A stare jakoś straciły parę i moc, może poza "Tangiem".

Wszystko to smutne, bo miało być fan­tastycznie. "Historię PRL..." zobaczyłem dopiero na toruńskim Kontakcie, ponad pół roku po premierze, za to w sąsiedz­twie bezpośrednim przedstawienia nie­mieckiego Thomasa Ostermeiera. Niem­cy, jak zwykle na Kontakcie, robili obra­chunki ze swoją mentalnością narodową, tym razem zawężoną do obszaru patolo­gicznie zmieszczaniałej rodziny. Ich przed­stawienia są brutalne, bezlitosne i niespra­wiedliwe, nie próbują niczego ocalić, to potworny łomot wymierzony we wszyst­ko, co może stać się przytulnym schronie­niem dla fałszu i hipokryzji. A u nas? Wa­żymy racje i argumenty i efekt taki, że brniemy w kłamstwo z nieszczerym uśmiechem na twarzy. Bo kto powiedział, że peerel był tragedią, a nie na przykład głupotą? Kto powiedział, że był patetycz­ny, a nie banalny? Zapominać o nim nie wolno, ale nie wolno też wznosić pomni­ków na jego stygnących gruzach.

Jerzy Jarocki ma prawo do bardzo oso­bistych wypowiedzi teatralnych, jest prze­cież wielkim mistrzem i teatralnym maj­strem. Tym większy żal, kiedy mu się coś nie udaje. Może tym razem zabrakło od­wagi, by uderzyć w siebie samego, by oka­zać się choć trochę niesprawiedliwym? Dlatego pewnie ten spektakl jest jak pie­kło, dobrymi chęciami wybrukowany. Zupełnie nie wiadomo, dla kogo zrobio­ny, powtarzający tylko to, co o peerelu już dawno wiedzieliśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji