Artykuły

Ciuchcią w romatyczność

W pełen dziwów, romantyczny i odległy świat dramatu Heinricha von {#au#394}Kleista{/#} wiedzie widzów nowo otwartej sceny na Świebodzkim prawdziwa ciuchcia, która sapiąc rusza z oddzielonego szybami od sceny peronu dawnego dworca. Ten udany mariaż teatru i kolei jest nie tylko widowiskowym chwytem teatralnym, którego nie powstydziłaby się żadna z dziewiętnastowiecznych scen europejskich, lubujących się w takich dziwach na scenie, ale przywodzi też na myśl piękną metaforę teatru jako podróży w inną rzeczywistość. A tej magicznej podróży wymaga bez wątpienia "Kasia z Heilbronnu" - wyreżyserowana przez Jerzego Jarockiego najnowsza premiera Teatru Polskiego.

Dziewiętnastowieczny dramat niemieckiego pisarza prowadzi w odległy dla współczesnego widza świat aniołów, rycerzy, płonących zamków, zagadkowych kobiet i cudownej miłości, która jest spełnieniem proroczego snu. Wszystko jest tu podporządkowane romantycznej poetyce - przemiana głównego bohatera, intryga oparta na rozszyfrowaniu przepowiedni, postać kobiety - szatana czy ingerencja sił pozaziemskich. Typowo romantyczna jest też postać oszalałej z miłości młodej Kasi, która u Jarockiego bliższa jest jednak mickiewiczowskiej Karusi, która "duby smalone bredzi" niż wampirycznej wersji romantycznej kobiety - potwora. Tę rolę era jej rywalka - Kunegunda.

W tym odczytaniu "Kasi z Heilbronnu" jako klasycznego dramatu romantycznego brak jest jednak pewnej ostrości. Skoro Kasia to synonim potwierdzonego anielska, interwencją wcielonego dobra - a cała akcja opiera się na przeciwstawieniu jej szlachetnych uczuć wyrachowaniu i zdroworozsądkowemu chłodowi otoczenia - to podstawą winien być tu kontrast dwóch światów. Przeciwnicy Kasi, zamiast pokazywać pazury, są po prostu mdłymi postaciami.

Kunegunda Haliny Skoczyńskiej, choć dana jest jej rola czarnego charakteru, nie ma w sobie nic z femme fatale, która zakłada sidła na mężczyznę preparując skwapliwie swoje sztuczne wdzięki. Brak jej demoniczności i niczym nie skrępowanego wyrachowania, które byłyby przeciwwagą dla czystego serca młodej Kasi. Taka postać zamiast być groźną rywalką staje się śmieszną karykaturą. Ojciec Kasi w interpretacji Edwina Petrykata i cesarz Jerzego Schejbala też są mało klarowni - nie wiadomo, czy wchodzą do kleistowskiego "teatru przemienienia", czy nie, czy zostali "przeanieleni" na stronę Kasi, czy są to tylko pozory. Jedynym partnerem, wobec którego ciche potyczki zakochanej Kasi nabierają prawdziwego dramaturgicznego napięcia jest hrabia Fryderyk, grany przez warszawskiego aktora Mariusza Bonaszewskiego. Tylko on potrafi prowadzić wyrazisty aktorski dialog z odtwórczynią roli Kasi - Kingą Preis, jeszcze studentką wrocławskiej PWST. Ale i bez niego kreacja młodziutkiej aktorki nie traci nic ze swojej siły. Nadając Kasi cechy mało rozgarniętego w gruncie rzeczy dziecka, Preis eksponuje tym bardziej sferę czystej uczuciowości tej postaci - miłości, której umysł nie ogarnia, bo jest wbrew rozumowi. Miłości ślepej, ale namaszczonej anielską ręką opatrzności. Jeśli wierzymy w anioły, musimy wierzyć i w diabły - być może zatem, dopracowanie wzajemnych relacji między bohaterami pomogłoby ukazać prawdziwą walkę dobra ze złem w tej pięknej romantycznej baśni - i wyszło na dobre skądinąd ciekawej inscenizacji. Bardzo udane jest w niej choćby przekomponowanie tekstu - w oryginale kochankowie biorą na koniec ślub, tutaj natomiast cała ceremonia śni się bohaterom. Ta zmiana zakończenia sprawia, że cała opowieść jest bardziej subtelna i bliższa onirycznym wizjom romantyzmu. Wyeksponowanie w tym przedstawieniu roli snu to doskonały klucz dla współczesnego widza, któremu takie historie, jak Kasi z Heilbronnu mogą się już tylko przyśnić...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji