Artykuły

Człowiek, istota myśląca

"Fahrenheit 451" wg Raya Bradbury'ego w reż. Marcina Libera w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Dobrze w tym sprawdzianie wypadają aktorzy Teatru Wybrzeże, gorzej - dramaturg

W powieści "Fahrenheit 451" Raya Bradbury'ego totalitarny rząd pali książki oraz ogłupia obywateli telewizyjną rozrywką i masowymi imprezami sportowymi. W wersji teatralnej powieści Bradbury'ego, prapremierowo wystawionej w ten weekend w Teatrze Wybrzeże, jedną z palonych książek jest "Fahrenheit 451"... Od wydania powieści, dzisiaj jednej z klasycznych pozycji science-fiction, minęło przecież ponad pół wieku. Marcin Cecko, który "na motywach" powieści opracował własny tekst, na różne sposoby aktualizuje zatem pierwowzór. Bohaterowie używają np. często internetowej nowomowy (Bradbury różne rzeczy przewidział, ale internetu i jego wpływu na kulturę akurat nie), zaś główny bohater, Montag, został sklonowany w trzy awatary, które skojarzyć się mogą z Agentem Smithem z "Matrixa". Sporo też mówi się tu o medycynie i inżynierii genetycznej - tego zagrożenia Bradbury także nie przewidział.

W stosunku do pierwowzoru nie zmienia się jednak podstawowy problem. Żyjemy w świecie dwóch zagrożeń. Jedno jest zewnętrzne, polega na tym, że rządy i społeczeństwa tak sterują jednostką, by ta wybierała to, co głupie, złe, tandetne. A drugie jest wewnętrzne: bo jednostka sama z siebie wcale nie skłania się do tego, co w niej lepsze, tylko woli ułatwienia, czyli to, co jest głupie, złe, tandetne.

Zasadniczy problem pozostał zatem ten sam. Natomiast od Bradbury'ego Cecko najdalej odszedł w tym, jak cały ten problem jest opowiadany. Pisarz historię strażaka Montaga, który przez dwadzieścia lat bezrefleksyjnie uczestniczył w akcjach palenia książek, by w końcu przejrzeć na oczy i się zbuntować, przedstawił w pisanej rozdział po rozdziale książce. Zestawianie "Fahrenheita 451" z "Rokiem 1984" Orwella są co prawda mocno na wyrost, ale w tym są te powieści podobne, że utopijne światy przedstawiają w prostej opowieści.

Sztuka Cecki zaś wygląda trochę tak, jak bierki rozsypane na blacie na początku gry. To jeszcze nie jest ciężki grzech: tak się dzisiaj powszechnie robi. Można by nawet powiedzieć, że Cecko i reżyser Marcin Liber ten niby oryginalny pomysł realizują dość konwencjonalnie. Wiadomo np., że w takich spektaklach musi być wykonywana na żywo muzyka, najlepiej w jakiejś drucianej klatce. Trzeba też sztukę w jakimś momencie zdekonstruować, tak jak to robi Piotr Biedroń w monologu z samobójczą pętlą na szyi. Problem w tym, żeby z tego collagowego sposobu budowania przedstawienia jakiś nowy ciekawy sens wynikał. Z tym jest na scenie bieda.

"Fahrenheit 451" w reżyserii Marcina Libera rozpada się na ciąg scen, z których niejedna może się nawet spodobać, bo pomysły reżysera znajdują sprawnych wykonawców w aktorskim zespole Teatru Wybrzeże. Niektórzy z tych aktorów wychodzą przy tej okazji poza swoje emploi. Katarzyna Figura np. gra ubraną w brzydkie brązowe płaszczydło gosposię z siatkami (ale gra też fertyczną Gwiazdę), Cezary Rybiński jako prof. Faber tańczy coś w rodzaju pogo, a Katarzyna Z. Michalska nie tylko gra wiotką Klarysę, co jeszcze bliskie jest jej typowi aktorstwa, ale i groteskową, rzucaną jakimś tańcem św. Wita uczestniczkę idiotycznego seansu telewizyjnego.

Dużo aktorskiej sprawności wymaga od Doroty Androsz komiczna scena "samobójstwa" Lindy Mildred. Wyrazistą postacią staje się w muzycznych fragmentach Filip Kaniecki. Wszystko to (i jeszcze parę innych scen) pięknie, tylko co z tego wynika?

Spektakl jest długi, trwa ze dwie godziny, potem jest długa przerwa, po której wytrwała publiczność wraca na jakiś kwadrans do sali, by uczestniczyć w finałowej scenie. Razem z Montagiem trafiamy do wysokogórskiego obozowiska, gdzie w namiotach koczują ocalali czytelnicy książek. W gęstej jak mleko mgle, z latarkami, oświetlającymi czytane książki, wchodzą pomiędzy publiczność i książki te zostawiają im w rękach. Wygląda to jak zaproszenie do pewnej wspólnoty. A także jak wyznanie wiary, że choć wysokogórskie duchowe wspinaczki nigdy nie były powszechnym ludzkim hobby, to jednak zawsze znajdą się indywidua, gotowe na taki trud.

Homo sapiens zatem, istota myśląca, przetrwa? Daj Boże. Ja mam nadzieję, że teatr przetrwa to zagrożenie, jakim są dramaturgowie, którzy dopisują się do klasycznych dzieł, nie mając od siebie specjalnie wiele do dopowiedzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji