Artykuły

Wrocław. Stanisław Lenartowicz kończy dziś 85 lat

Jako kinomaniak oświadczam: najlepszą polską komedię nakręcił Stanisław Lenartowicz. Twórca "Giuseppe w Warszawie" [na zdjęciu] obchodzi 85. urodziny.

Wilniuk z pochodzenia, wrocławianin z wyboru, parzy świetną herbatę, wędruje na długie spacery wzdłuż Odry i ma się dobrze.

O Stanisławie Lenartowiczu usłyszałam, nie mając świadomości, z kim los mnie zetknął. Byłam polskim dzieckiem chowanym w Conakry, stolicy Gwinei, gdy Lenartowicz z ekipą filmową, w której był Zbyszek Cybulski, kręcił na wodach wokół afrykańskiego portu sceny do "Cała naprzód" (1966).

Gdy po latach sama zapytałam reżysera o tamten czas, okazało się, że oboje uwielbiamy Afrykę. Tak zaczął się czas herbat u pana Stanisława i niewiarygodnych filmowych i afrykańskich opowieści. Na przykład, że Zbyszek Cybulski - który w początkach filmowej kariery zagrał w jego debiucie fabularnym, sportowej noweli "Trzy starty" (1955) - źle znosił podróż na pokładzie statku w trakcie realizacji "Całej naprzód": "Bo on kochał gnać przed siebie, 300 metrów pokładu mu nie wystarczało" - opowiadał pan Stanisław. W afrykańskich wybrzeżach się gwiazdor polskiego kina więc nie zakochał. Zaraz po zakończeniu zdjęć salwował się ucieczką drogą lotniczą do kraju.

Pełnometrażowym debiutem Lenartowicza był "Zimowy zmierzch" (1956), według scenariusza Tadeusza Konwickiego. Film niezwykły. Niestety, niezrozumiany w chwili powstania. Swoją estetyką wyprzedzał dokonania polskiej szkoły filmowej. Podczas kolaudacji wściekle zaatakował go Aleksander Ford. Film trafił do niewielkiej ilości kin w kraju i otrzymał zakaz rozpowszechniania za granicą. - Atakowano mnie za ekspresjonizm, za tematykę prowincjonalnej codzienności, za dramaturgię budowaną w dużej mierze bez dialogu, aktorskim gestem, narracją kamery, montażem. To chleb powszedni współczesnego kina, ale wtedy... - tłumaczył kiedyś w rozmowie swoją niezasłużoną porażkę na starcie Stanisław Lenartowicz.

Kolejny film Lenartowicza to rzecz daleka od jego filmowych poszukiwań: sensacyjne, okupacyjne "Pigułki dla Aurelii" (1958). - Miałem złe notowania. Byłem podopiecznym Antoniego Bohdziewicza, tępionego niemal jako wroga ustroju, więc musiałem zrobić coś, co zapewni wysoką oglądalność. Ponieważ byłem chory na kino od dziecka i tylko to chciałem robić, podjąłem nowe wyzwanie - opowiadał niegdyś reżyser. Choć nie pozwolono mu użyć w filmie nazwy AK (film opowiadał o polskim ruchu oporu w czasie niemieckiej okupacji), udało się uniknąć także pożądanego przez władze sformułowania "czerwona partyzantka".

Lenartowiczowi temat był bliski, bo i on walczył na Wileńszczyźnie w AK - podobnie jak jego przyjaciel i rodak z tamtych stron Tadeusz Konwicki. Za udział w partyzantce Lenartowicz spędził rok w łagrze w lasach w Kałudze. To dlatego do dziś biegle włada i litewskim, i rosyjskim, i oczywiście wileńską polszczyzną. Zapamiętane z dzieciństwa zwroty w owej osobliwej odmianie polszczyzny podrzucał potem Konwickiemu, gdy ten pisał "Dziurę w niebie" i "Kronikę wypadków miłosnych".

Reżyser Sylwester Chęciński, także wrocławianin i przyjaciel Lenartowicza, mówi o nim: "uparty Litwin". Ten upór, ukształtowany w wileńskich stronach, w życiu mu po wielekroć pomógł. Lenartowicz uparty był w tym, co chciał osiągnąć na planie. Uparł się, że Giuseppego musi zagrać prawdziwy Włoch. Dopiął swego. Na początku lat 60. wyjechał za granicę, by za nędzną gażę zatrudnić zagranicznego aktora. Antonio Cifariello okazał się w tej komedii objawieniem.

Uparty jest w tym, co robi w życiu. Przed dwudziestu laty wycofał się z filmu, bo nie chciał pracować w "głębokiej nocy po stanie wojennym". - Chcę być wolny - powiada.

Ostatni jego film - "Szkoda twoich łez" z 1983 roku - to kinowa kondensacja popularnego serialu telewizyjnego "Strachy" z Izabellą Trojanowską, traktującego o szalonych latach 20.

Został we Wrocławiu, gdy większość reżyserów związanych z wrocławską wytwórnią przeniosła się do nowych centrów filmowych w Łodzi i Warszawie. Jest wrocławskim reżyserem w pełnym tego słowa znaczeniu. Wszystkie swoje filmy (poza "Trzema startami") zrealizował we wrocławskiej wytwórni, jest autorem najbardziej wrocławskiego filmu "Spotkajmy się w niedzielę" z życia repatriantów w naszym mieście.

Upór pomógł mu też niedawno przemóc ciężką chorobę.

Zawsze szedł pod prąd mód i politycznych układów. Dziś też czujnie krytykuje wszelkie przejawy głupoty w życiu politycznym i artystycznym.

Różewicz powiedział mi kiedyś, że ceni bardzo Lenartowicza za to, że należy do reżyserów inteligentnych i oczytanych. Lenartowicz sam pisał scenariusze do większości swoich filmów i uwielbiał adaptować na ekran dobrą literaturę. Wystarczy wymienić "Aktorkę" i "Upiora" według Tołstoja, "Nos" według Gogola czy "Pamiętnik pani Hanki" według Dołęgi-Mostowicza.

Obaj wielcy twórcy mieszkają na Biskupinie, spotykają się często przy herbacie i wiodą dysputy w cieniu niewiarygodnie wielkiej biblioteki Lenartowicza. - Nie przeczytam tego wszystkiego, i całe szczęście, bo we wszystkim konieczny jest pierwiastek tajemnicy - śmieje się przewrotnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji