W głąb ludzkiej natury
Jest to przedstawienie zaskakujące. By przeżyć wielowarstwowość formy, a przede wszystkim treści muzycznej i filozoficznej należałoby je oglądać kilkakrotnie. "Bramy raju" według prozy Jerzego Andrzejewskiego z muzyką Joanny Bruzdowicz, która wraz z Jerzym Lisowskim jest także autorką libretta, to opera niezwykła. Nawet trudno ją nazwać awangardową, bo nie wiem czy taki kierunek przyjmą inni kompozytorzy i realizatorzy.
AUTORKA tego dramatu muzycznego podjęła trud niebywały - przekładu na język opery powieści o ogromnym ładunku filozoficznym i emocjonalnym, gdzie sama akcja jest jedynie sztafarzem. Miłość boska i ziemska, wiara, samotność, bezsilność i upór w dążeniu ku szczęściu, któremu towarzyszą jakże ludzkie, a nie boskie motywacje, to warstwa podstawowa powieści o dziecięcej krucjacie.
Przedstawienie, którego prapremiera światowa miała miejsce na scenie Teatru Wielkiego 15 listopada br. pozostaje wierne intencjom filozoficznym pisarza. Mimo ogromnych, a koniecznych skrótów - spektakl trwa niewiele ponad godzinę - słuchacz bez reszty zostaje wciągnięty w mroczny nastrój dramatu i krąg rozważań egzystencjonalnych o zakamarkach ludzkiego serca i umysłu.
W realizacji utworu Joanny Bruzdowicz - kompozytorki o uznanym dorobku na świecie, mieszkającej od dwudziestu lat w Belgii, osiągnięto wielką spójność. Przedstawienie jest całością muzyczną, reżyserską i scenograficzną, której każdy element jest jednako ważny i stanowiący o kształcie dzieła. Marek Grzesiński - reżyser o dużej i niespokojnej wyobraźni - przeniósł rzecz na ciemną, przytłaczającą ogromem i ciężarem obnażonej maszynerii, scenę Teatru Wielkiego. Widzowie zajmują miejsca na "obrotówce", która podąża za kilkoma planami akcji. Uczestniczymy w wędrówce naprawdę, choć z początku jest to szokujące i nieco rozpraszające. Przepiękną i oryginalną oprawę scenograficzno-kostiumową stworzyli Wiesław Olko i Irena Biegańska. Niektóre sekwencje to właściwie ruchome dzieła malarskie, obrazy z galerii sztuki najwyższych lotów. Duże tu uznanie nie tylko dla autorów projektu, ale także dla całego technicznego zespołu opery.
Dramat muzyczny Joanny Bruzdowicz nie jest typową operą na arie i popisy wokalne. Najtrudniejszą, solową partię Mnicha prowadzi Jerzy Artysz. Obdarzony silnym, ciepłym, lekko wibrującym - ale to tylko dodaje uroku - barytonem jest znakomitym - także aktorsko - odtwórcą roli. Towarzyszyli mu (oglądałam 4 z kolei przedstawienie 22 listopada) Ewa Czartoryska, Krystyna Jaźwińska, Jacek Parol, Czesław Gałka i Przemysław Suski, a także soliści zespołu baletowego TW.
Świetnie na scenie radziła sobie młodzież ze szkoły baletowej oraz Harcerskiego Chóru Dziecięcego CZA ZHP prowadzonego przez Sabinę Włodarską. Była to gra bardzo sugestywna, w czym wielka zasługa autorki choreografii, a właściwie ruchu scenicznego, Zofii Rudnickiej.
Agnieszka Kreiner, która dyrygowała zespołem kameralnym orkiestry TW, czyniła to z dyskrecją i kulturą. Muzyka wchodziła w dramat tak jakby to była jedna z wielu ról ważnych, ale nie pierwszoplanowych.
SZCZERZE zachęcam do obejrzenia tego spektaklu. Jest to zachęta nieco przewrotna, bo z racji bardzo niewielkiej liczby miejsc na widowni o bilety będzie trudno. Tym jednak, którzy znajdą się na obrotowej scenie TW gwarantuję nie tylko spektakl oryginalny i piękny ale także skupioną, poważną refleksję o głębiach ludzkiej natury.